Narty zjazdowe tak kusiły i nęciły, że wzięłam urlop i pojechałam w góry, by tam spotkać zimę i poszusować.
Podczas podróży przyroda przybierała zadziwiające oblicze. W Krakowie np. padał deszcz, ale już w Chabówce kościółek Św. Krzyża otulała biel. Wypadało rozprostować nogi i obfotografować ten zabytek z XVIII wieku i przywitać z zimą, która kaskadą białych płatków sypała aż do Murzasichla – celu wyprawy. Okazało się, że chyba w walizce przywiozłam z Mazur tyle śniegu, bo wprawdzie był, ale jego obfitość wzmogła się wraz z moim przyjazdem. Ponoć urodziłam się w czepku, ale na przebranie i zebranie sprzętu miałam kilka minut, otóż dorosłe dzieci gospodarzy właśnie wybierały się na stok. Pojechałam z nimi i takim sposobem miałam wieczorny skok na stok. Szusowanie o zmroku wymagało ode mnie wzmożonej uwagi, na szczęście „wysypałam” się tylko raz. Następnego dnia po widoku znalazłam się na innym stoku i takim oto sposobem ostro trenowałam i niezapomnianych radości doznawałam. Gdy trzeciego dnia nabrałam pewności, poprosiłam o utrwalenie tego na filmie. Niestety próżność została ukarana, chciałam się „popisać” i efektownie wypaść przed „kamerą”, a po prostu złapałam przysłowiowego zająca. Jednak to były udane skoki na tamtejsze stoki, a po szusowaniu przystanek w „Krainie Smaków” w Zakopanem na pysznym daniu. Szkoda tylko, że urlopowa przygoda się skończyła, a miła i aktywna była.
Grażyna Saj-Klocek