Stosunkowo niedawno, w szczycieńskim muzeum, otwieraliśmy wystawę fotogramów wykonanych w Ekwadorze. Gościem honorowym była Pani Konsul tego kraju. Przypomniałem sobie wówczas, że podczas moich studiów na wydziale architektury (lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku) miałem na roku egzotycznego kolegę. Właśnie z Ekwadoru. Nazywał się – i zapewne nazywa nadal - Gonzalo Bustamante. Był to niesłychanie zdolny chłopak. Artystycznie wręcz dominował nad grupą kolegów. Tego rodzaju facet nie mógł pozostać niezauważony w późniejszym życiu zawodowym. Spytałem zatem Panią Konsul, czy spotkała się z taką postacią. I oto miałem rację. Nasza ekwadorska dama, mimo że jest osobą młodą, przypomniała sobie, że był niegdyś w ich kraju taki znakomity architekt, ale dość prędko ożenił się z Polką i wyemigrował. Chyba do USA. To, że akurat ożenił się z Polką uważam za oczywiste. Już Adam Mickiewicz w „Trzech Budrysach” podkreślał wyższość Laszki–kochanki nad kochankami innych nacji. W końcu Gonzalo kilka lat spędził w Warszawie - musiał zatem ową prawdę poznać znakomicie. Tym bardziej, że był to chłopak przystojny – oczywiście ciemny brunet – i przepięknie szkolonym głosem potrafił śpiewać, przy gitarze, sentymentalne romanse.
Dziesięć lat po studiach o mojej znajomości z Ekwadorczykiem przypomniano mi w zabawnych okolicznościach. Będąc w roku 1974 na Kubie odwiedziłem podhawański domek mojej tłumaczki, Ani. Wiedziałem, że Ania wyszła za mąż za kubańskiego studenta Politechniki Warszawskiej i po ukończeniu przez niego studiów wyjechała wraz z nim do Hawany. Podjechaliśmy zatem z Anią pod sam ganek ich domostwa, gdzie polskojęzyczny małżonek już na nas czekał. I oto na mój widok zacny ów młodzieniec rzucił się ku mnie z dzikim okrzykiem „Sajmon, to ty?!”. Sajmon to moje studenckie przezwisko. Okazało się, że studiowaliśmy w tym samym czasie, chociaż inne wydziały. No, ale mój Kubańczyk przyjaźnił się – z racji południowoamerykańskiego pochodzenia - z Gonzalem Bustamante. Ja co prawda męża Ani nie zapamiętałem, ale podobno niejedną wódkę wypiliśmy we wspólnym, akademickim towarzystwie. Jednak świat jest mały.
Postanowiłem sprawdzić, co dzisiaj dzieje się z moimi kolegami, tymi którzy podczas studiów zdecydowanie wybijali się talentem ponad przeciętność.
Mój bliski kompan – razem zdawaliśmy maturę w tym samym liceum – Janek Lec (syn słynnego Stanisława Jerzego Leca) ponoć wciąż odnosi sukcesy w Holandii. Andrzej Nodzykowski, po krótkim okresie profesorowania na jednej z afrykańskich uczelni, mieszka i pracuje w Kanadzie. Oglądałem go na zdjęciach w Internecie. Był to reportaż z jakiejś państwowej uroczystości. Jasne, że gdybym nie wiedział, że to on, nie poznałbym starego kolegi. Ale jednak jakieś tam ślady podobieństwa pozostały. Jedynie trzeci z moich wybitnie utalentowanych kolegów – Andrzej Sławomir Przybył pozostał w Polsce. Jako znakomity scenograf teatralny i telewizyjny doczekał się nawet prestiżowej nagrody Wiktora. Co prawda artystycznie pracuje rzadko, bo jednocześnie jest właścicielem dochodowej firmy, ale na razie nic nie stracił ze swoich wielkich umiejętności.
Swoją drogą zdumiewa mnie czasem jak dziwnie wyglądają „pakiety uzdolnień” u niektórych ludzi. Zwłaszcza artystów. Wspomniany Sławek Przybył znakomicie znalazł się w branży całkowicie mu obcej, prowadząc firmę żony, ze sklepem w centrum miasta. Zawód scenografa uprawia dla zabawy. Inny z moich przyjaciół – muzyk – wykładowca Wyższej Szkoły Muzycznej w Warszawie całkowicie zrezygnował z artystycznej kariery i założył firmę „Konsbud Audio”. Firma rozrosła się i znakomicie prosperuje. Europejskie powiązania, żadnych kryzysów - zyski i sława! A od czego się zaczęło? Otóż mój przyjaciel Włodek – właściciel firmy – tak mi to wytłumaczył:
„Stary. Jak chcesz być dyrygentem, to musisz być dyrygentem wielkim. Artystą wielkim! Inaczej to nie ma sensu. Zdałem sobie kiedyś sprawę, że ja, chociaż akademicki profesor, nigdy aż tak sławny nie będę jak bym sobie wymarzył. No to zająłem się biznesem. No i popatrz. Okazało się, że akurat w tym sprawdzam się dużo lepiej.”
Andrzej Symonowicz