Konstruując felieton sprzed tygodnia miałem problem z odnalezieniem zdjęcia, które ilustrowałoby główne przesłanie mojej anegdoty. Nie udało mi się znaleźć czego szukałem i zamieściłem obrazek zamienny.
Tym razem postanowiłem zatem postąpić inaczej. Najpierw przeszukałem swoje fotoalbumy, aby wybrać coś o tematyce świątecznej i napisać tekst nawiązujący. I znalazłem. Zabawne zdjęcie z roku 1971. Miałem wtedy dwadzieścia sześć lat i odbywałem podyplomowy staż zawodowy.
Odrabiałem go w Wojskowym Biurze Projektów, które istnieje do dziś w Warszawie, a obecnie nosi nazwę Wojskowe Biuro Studiów, Projektów Budowlanych i Lotniskowych. Kilka lat temu przygotowywano w tym biurze koncepcję rozbudowy portu lotniczego w Szymanach. Troszeczkę brałem w tym udział, z namaszczenia ówczesnego dyrektora portu Jarka Jurczenki. Sprawa wydała mi się wówczas zabawnym powrotem do podstaw zawodowej edukacji. Podstaw sprzed prawie czterdziestu lat.
Za moich czasów biuro było instytucją zamożną, podległą Ministerstwu Obrony Narodowej, dysponującą solidnym funduszem socjalnym. Toteż co jak co, ale choinka świąteczna dla dzieci pracowników zawsze musiała być imprezą huczną, godną i obfitą w prezenty.
W wymienionym na wstępie roku, jakoś tak przed świętami, wzywa mnie do gabinetu sama główna kadrowa. Postać ważna i poniekąd budząca grozę. Tym razem jednak łaskawie uśmiechnięta. I oto przedstawia mi propozycję nie do odrzucenia. Abym wystąpił w roli Świętego Mikołaja, podczas choinki dla dzieci. Argument był jeden – „Stodoła”. Znano moją przeszłość kabaretową, co zdawało się gwarantować jakie takie obycie estradowe.
Oczywiście zgodziłem się.
W dniu uroczystym przebrano mnie pięknie, doczepiono siwe włosy i … już miano mi dokleić brodę, kiedy ktoś zwrócił uwagę, że niby po co, skoro posiadam własną. I choć była to bródka wąska i krótka zostawiono mi ją, zabieliwszy nieco pudrem.
I oto jestem pośród dzieci. Bryluję, wygłupiam się, każę mówić wierszyki, śpiewać piosneczki i tym podobne. Wręczam prezenty. Dzieci ogólnie biorąc lubię, więc idzie mi nieźle. A tu słyszę gdzieś w tłumie pytanie: - Mamo, a dlaczego ten Mikołaj ma taką krótką brodę? - a po chwili odpowiedź:
- Bo to jest młody Mikołaj.
Chwała tej pani. Odpowiedź bardzo mi się spodobała. Dziecku chyba też.
I tę scenę widzimy na zdjęciu.
Oglądając wymienioną fotografię, podziwiam uroczego dzieciaka na moich kolanach. To synek jednej z biurowych koleżanek, żony czarnoskórego Kubańczyka. Maluch jest śliczny według wszelkich przyjętych kategorii. Ten widok jednakże przypomniał mi zupełnie inne spotkanie z egzotycznym dzieckiem. Także ciemnej karnacji, ale o urodzie zdecydowanie trudniejszej do akceptacji. Było to jakieś dziesięć lat później, w Heidelbergu.Wspominałem w którymś z dawnych felietonów, że w sezonie urlopowym miałem zwyczaj jeździć do pięknego Heidelbergu, gdzie dorabiałem sobie do mizernej pensji warszawskiego architekta, rysując i malując różnorakie obrazki dla niezliczonych turystów. Stałe miejsce miałem na terenie miejscowego zamku (zabytek klasy zero), tuż obok luksusowej restauracji.
Pewnego dnia wybiega z restauracji zaprzyjaźniony kelner, podbiega do mnie i proponuje wejście do lokalu. Biesiaduje tam liczna rodzina hinduska. Niebywale bogata. Milionerzy! A ojciec rodu KAZAŁ kelnerowi przywołać artystę, aby ten namalował portret jego wnuczki. Artystę, czyli mnie.
Poszedłem. Milionerzy, to milionerzy. Siadłem przy stoliku obok co najmniej dwudziestoosobowej familii w turbanach i rozpocząłem szkicowanie wskazanej kilkuletniej dziewczynki. Dziecko było przemiłe. Miałem natomiast ogromne wątpliwości jak ją narysować. Wiadomo, że takie portrety muszą być nieco pochlebne. Tymczasem dziecko było, według naszych, europejskich kryteriów, raczej dość paskudne. Ogromny nochal w kształcie ogórka. Niewielkie oczka za grubymi, „opuchniętymi” powiekami. Poza tym, ogólnie biorąc, był to potężny tłuścioch z kilkoma podbródkami. I bądź tu mądry, czy według kryteriów hinduskich są to wady, czy zalety. Czy dziecku zmniejszyć nos, czy nie? A może powiększyć oczy? A może tylko odchudzić?
Wreszcie rozpaczliwie zakończyłem pracę wykonaną raczej wiernie. Kelner zaniósł dzieło mojemu inwestorowi. Ten tylko skrzywił się, machnął ręką i kazał nam spływać razem z obrazkiem. A wtedy moja mała modelka chwyciła rysunek do ręki, przyjrzała się i… wpadła w zachwyt. Podbiegła i rzuciła mi się na szyję z podziękowaniami. Widząc to dziadek-nabab zdębiał, ale nie miał wyjścia. Łaskawie przekazał mi przez kelnera honorarium.
OGROMNE!
Kocham dzieci!
Andrzej Symonowicz