Jak obiecałem kilka miesięcy temu, o naszych miejscowych knajpkach źle pisać nie będę, bo właściciele narzekają, że im klientelę odstraszam. Akurat w to za bardzo nie wierzę, bo dobre jedzonko zawsze się obroni, nawet gdy ktoś tam coś nabazgrze. Zamiast opowiadać bzdury o niecnych spiskach niżej podpisanego w celu zaszkodzenia reputacji takiego czy innego lokalu najpierw trzeba tę reputacje zdobyć, a potem utrzymać. Zresztą zdecydowanie częściej niż krytykę można tu przeczytać komplementy, przyznaję – czasem odrobinę na wyrost. Dlaczego akurat tak dziś zaczynam? Bo na jakiś czas odechciało mi się odwiedzać jedną z moich ulubionych niegdyś knajpek. Wybrałem się tam przed południem na wzmocnione drugie śniadanie. Z uznaniem zauważyłem dobrze wydaną kartę, nie powiem, bogatą. No to dobrze jest – myślę sobie, a że upał był już solidny, więc poprosiłem tylko o jedną z przystawek. Niezwykle, jak zawsze zresztą, sympatyczny kelner przeprosił, ale tej przystawki latem w tej restauracji się nie podaje. Trzeba poczekać aż się ochłodzi. Trudno, poczekam do zimy a wobec tego poprzestanę na zwyczajnym śledziku. Okazuje się, też był wypłynął, chociaż w karcie stoi. Przestało mi się już to piękne menu podobać, więc zamówiłem kotlet a la PRL. Na śniadanie! Był bardzo smaczny, z trochę może niedoprawioną kapustą, ale w sumie godny polecenia. Pech chciał, albo może upał tak działa, że następnego dnia, spacerując po rozpalonych ulicach, doszliśmy do wniosku, że wzmocni nas tylko dobra mocna kawa. I traf chciał, że zachcianka ta niecna napadła nas akurat tuż obok tej właśnie kawiarnio – restauracji. Do wypoczynku zachęcał ocieniony parasolami ogródek, drzwi do kawiarenki otwarte jak szeroko, więc radośnie zaczęliśmy rozglądać się po wnętrzu. W szafie chłodniczej kusiły lody, za ladą krzątała się pani, a inny pan chyba naprawiał jakieś urządzenie o skomplikowanym wnętrzu. Na pytanie o kawę w krótkich żołnierskich słowach stwierdził, że lokal otwiera się o dwunastej, co nie dało się potraktować inaczej jak zaproszenie do opuszczenia tych tym razem niegościnnych progów. Lekko stropieni i z wyrzutami sumienia, że zakłócamy personelowi ciężką pracę ruszyliśmy do drzwi, gdzie akurat wisiała stosowna tabliczka. Z zaproszeniem do odwiedzin od godziny jedenastej…
Dobrze, że ta niezbyt sympatyczna sytuacja spotkała akurat nas, tubylców którzy z pewnością o byle co się nie obrażą. Gorzej by było, gdyby takie powitanie trafiło na gościa spoza Szczytna. Jego opinia o naszym miasteczku z pewnością nie byłaby entuzjastyczna.
A teraz o czymś znacznie przyjemniejszym. Wybrałem się pięknego popołudnia do przyjaciół na godzinkę sportowania dla zdrowotności. Wysiłek uwieńczony paroma litrami wylanego potu spowodował jakąś taką czczość w żołądku. Przy lampce wina i ciekawej konwersacji uczucie to odrobinę osłabło, lecz po jakimś czasie wzmogło się niesamowicie, gdy z kuchni doszły dźwięki świadczące o przygotowaniach do posiłku. Wrodzona ciekawość do wszystkiego co jadalne skłoniła mnie do zajrzenia do kuchennego sanktuarium. I zastygłem w drzwiach w zdumieniu. Otóż pani domu przy stolnicy kroiła w równe kawałki rozwałkowane ciasto, a wokół stołu w maksymalnym skupieniu zasiadła trójka młodziutkich urwisów. Dzieciaki, przygryzając wargi, marszcząc nosy i popiskując z przejęcia lepiły ruskie! Każdy pieróg dokładnie wypełniony farszem przez Dominika i Pawełka przechodził następnie niezwykle surową kontrolę jakości, czyli opinię Ani. Od jej surowego osądu służyła jeszcze wprawdzie apelacja do najwyższej instancji, czyli mamy, ale ten trybunał z reguły apelacje odrzucał. Można powiedzieć solidarność korporacyjna! A efekt? Cudownie miękkich (tajemnicę jakości tego ciasta kiedyś może zdradzę) …dzieścia ruskich (chyba bardziej w tym wydaniu ukraińskich) na moim talerzu i diabli wzięli całe sportowanie! Ale warto było!
Wiesław Mądrzejowski