A mnie jest szkoda lata i letnich, złotych wspomnień. Niech mówią głupi o mnie, a mnie jest żal… - tak śpiewał Andrzej Bogucki – aktor i piosenkarz – na przełomie lat 50 i 60. Kilkanaście lat później Andrzej Rosiewicz, w piosence „To już jest jesień”, użalał się następująco: „a jednak jesień to nie lato, mów co chcesz - tam była zieleń; dajmy na to, a tu szaro i deszcz…”
Też mam na imię Andrzej i też mi szkoda lata. Do moich ulubionych letnich „zajęć” należy przesiadywanie w ogrodzie przy dzbanuszku sangrii. Sangria to po polsku kruszon. Czyli silnie schłodzony napój z wina, którym zalano świeże owoce. Na południu Hiszpanii, w Andaluzji, wzdłuż wybrzeża Costa del Sol jest to najpopularniejszy napitek podawany w nadmorskich kafejkach. Do szklanych dzbanuszków wsypuje się posiekane w drobną kostkę (takie sześcianiki nieco mniejsze od centymetra sześciennego) różnego rodzaju owoce. Hiszpanie szczególnie gustują w jabłkach, ale jak dla mnie – powinny dominować cytrusy. W mojej domowej, szczycieńskiej, sangrii stosuję dość dużo pokrojonego arbuza, w towarzystwie mandarynek, pomarańcz, grapefruitów i bananów. To wszystko posypuje się z lekka cukrem, miesza i na godzinkę odstawia, aby puściło sok. Później do dzbanuszka wlewa się stosowną ilość wina – może być białe lub czerwone, wytrawne lub półwytrawne – i całość umieszczamy w lodówce. Hiszpańskie kawiarenki serwują takie dzbanuszki w upalne przedpołudnie następnego dnia. To się pije znakomicie, a jeśli ktoś lubi, to może także powyjadać owoce. Zestaw owoców bywa różny.
Wkrótce w przydomowych ogródkach i na działkach pojawią się gruszki, śliwki, jeżyny i inne znakomitości. Liczę na to, że mój kolega felietonista i sąsiad z łamów „Kurka” Staszek Stefanowicz, który wie wszystko na temat stosownego wykorzystania darów natury, podejmie rozpoczęty temat, doradzając nam wszystkim, jak przygotować jesienną, polską sangrię, czyli po prostu dobry, miejscowy kruszon.
A przy okazji pewna uwaga. W sklepach z winem można kupić butelki z nazwą „Sangria”. To jest taki praktyczny wynalazek leniwych Niemców, którzy bez żenady upraszczają tradycyjny dorobek innych nacji, aby i sobie uprościć życie. W tych butelkach jest po prostu wino wymieszane z sokami cytrusowymi. W dodatku całość mocno przesłodzona. I to ma naśladować smak oryginału!
Wspominając pełnię lata, oczywiście przy dzbanuszku sangrii, mam ochotę podzielić się kilkoma spostrzeżeniami na temat największej sezonowej imprezy szczycieńskiej, czyli Dni i Nocy Szczytna. Kiedy przed kilku laty zdecydowano o wyłączeniu z ruchu ulicy Odrodzenie i przeznaczenia jej na świąteczny, pieszy ciąg handlowo – gastronomiczny, byłem jak najbardziej ZA. Trzeba też przyznać, że w pierwszej edycji nowy pomysł zdał egzamin. Wydawało się, że oczywistą konsekwencją będzie przeniesienie estrady głównej z plaży na plac Juranda. Także byłem ZA. Ale dzisiaj, z perspektywy czasu patrzę na to inaczej.
Po pierwsze, zmalała liczba wystawców, przez co odcinek pieszy ulicy Odrodzenia wydaje się nieco pustawy, a to nie robi dobrego wrażenia.
Po drugie, miasto przez te kilka lat rozwinęło się w kierunku jezior, przez co powstały spacerowe tereny znacznie atrakcyjniejsze niż miejski główny plac i centralna ulica. Myślę, że warto zastanowić się nad pewnymi zmianami koncepcji miejskiego święta. Ja osobiście oddzieliłbym komercyjne stoiska handlowe od pawilonów gastronomicznych. Te pierwsze powinny zająć plac Juranda i uliczkę Kasprowicza, zahaczając o Spacerową. Bez zamykania ulicy Odrodzenia. Natomiast wszelkie „jedzenie” zlokalizowałbym wzdłuż alejek parku Klenczona od pubu „Gama”, gdzieś tak do ogródka „Mazuriany”, a może i dalej w stronę „Krystyny”. Pośród zieleni, z widokiem na jezioro, w kontakcie z lokalami gastronomicznymi, które tam się znajdują.
Poważniejszy problem to estrada główna. Od kilku już osób słyszałem, że nie chodzą na koncerty, bo nie mają ochoty stać pośród podchmielonego tłumu z obawą, że za chwilę ktoś im obleje plecy piwem. Coś w tym jest. Sam też wolałbym zapłacić co nieco, ale usiąść na ławeczce, w gronie osób nie do końca przypadkowych. Ranga koncertu na terenie wydzielonym (nawet jeśli wstęp miałby być bezpłatny) jest jednak zupełnie inna. A więc może dwie estrady? Jedna taka mniejsza, całodniowa na placu i druga, ta ważniejsza, dla gwiazd gdzieś w parkowym terenie zielonym. Gdzie? Nie wiem. Ale poddaję taki temat pod rozwagę.
A to wszystko dlatego, że jest mi szkoda lata.
Andrzej Symonowicz