Od tygodnia jestem w Szwajcarii. Po raz pierwszy w życiu. Wcześniej trudno mi było wyobrazić sobie jak normalny Polak może przeżyć w kraju, gdzie socjalne minimum, czyli finansową granicę przetrwania, określono (w przeliczeniu) jako kwotę ośmiu tysięcy złotych na osobę. Teraz już wiem! Patrząc na sklepowe ceny nietrudno zauważyć, że są one matematycznie identyczne jak w Polsce. Różnica polega na tym, że te cyferki w Polsce określają liczbę złotych, a tu, w Szwajcarii, liczbę miejscowych franków. A że frank jest dokładnie trzy i pół razy więcej wart od złotówki, to łatwo obliczyć, że wszystko jest tutaj trzy i pół raza droższe.
Bogactwo widać i czuć. Mieszkamy w domu odstąpionym nam na dwa tygodnie przez tutejszych przyjaciół. Na wzgórzu nad jeziorem Murten. Wokół ogromne, rolnicze farmy. Przestronne domostwa właścicieli otoczone zabudowaniami gospodarskimi i niezliczoną ilością mechanicznego sprzętu najwyższej klasy świadczą o zamożności gospodarzy. Ci zresztą obrabiają tę samą ziemię od pokoleń. Nic tutaj się nie marnuje. Jadąc czyściutkimi, asfaltowymi drogami niełatwo jest dostrzec choćby kawałek pola, który nie byłby przeznaczony pod uprawy. Jeśli nie rośnie tam pszenica lub kukurydza, to otaczają nas plantacje słoneczników, cukinii, czy choćby kwiatów. Obyczaj jest taki, że obok pola z cukinią lub kwiatami stoją skrzyneczki z wypisaną ceną i przejeżdżający obok podróżny może zatrzymać się, narwać sobie kwiatów lub nazbierać warzywa, wrzucając do skrzynki wyznaczoną opłatę. Dla miejscowych jest oczywiste, że nie tylko nikt nie weźmie towaru bez zapłaty, ale także nikt nie „podprowadzi” kasetki z pieniędzmi.
Dla miejscowych to oczywiste, ale kto by tam zaufał obcokrajowcowi. Toteż niechęci do obcych nikt tu nie ukrywa. Typowy Szwajcar nie życzy sobie żadnych turystów. Ma wszystko czego mu potrzeba i ani myśli dzielić się z innymi. A że poziom cen nie zachęca do przyjazdu, bowiem dla wszystkich europejskich nacji jest tu okropnie drogo, zatem nielicznych obcokrajowców spotkać można jedynie w wielkich miastach, natomiast w naszym wiejskim regionie, mimo jego turystycznych walorów (góry, jeziora), nie widuje się samochodów z obcą rejestracją.
Tubylcy nie budzą szczególnej sympatii. Nie są kontaktowi, nie mają zwyczaju zagadać do obcego. Miejscowi panowie to na ogół potężnie zbudowane, wielkie chłopy. Natomiast jeśli chodzi o tak zwaną płeć piękną, to jak dotąd nie spotkałem przedstawicielki tej grupy, która zasługiwałaby na tytułowe określenie. Mamy tu uroczą plażę nad jeziorem. Tyle że pod względem „zaludnienia” owej plaży emanującą kobiecością, to raczej nie ma na co popatrzeć. Gdzie jej tam do naszych mazurskich kąpielisk pełnych zgrabnych i opalonych pań.
Wróćmy do tutejszego dobrobytu. Nie marnuje się nic. Byliśmy na wysypisku śmieci, gdzie obowiązuje ścisła segregacja odpadów. To coś co zastaliśmy nie zasługuje na nazwę „wysypisko”. Jest to usytuowane pośród zieleni laboratorium z dziesiątkami specjalnych pojemników i halami wyposażonymi w maszyny przetwarzające pozyskany surowiec. Żadnych podejrzanych zapachów. A pomiędzy owymi technicznymi zabudowaniami stoi – otoczona kwiatami - piękna, zabytkowa rezydencja rodziny właściciela.
Na zakończenie ciekawostka budowlana. Otóż miejscowe prawo nakazuje wyposażenie każdego nowo budowanego domu mieszkalnego w solidny schron przeciwbombowy. Pod naszym domem też taki jest. Każda szwajcarska rodzina musi mieć gdzie się schronić przed ewentualnym najazdem obcej dziczy!
Schron pod naszym domem także i nam przydał się jako schronienie. Przed niesamowitym upałem!
Andrzej Symonowicz