I tym razem odpuśćmy sobie szczycieńską teraźniejszość. Felieton sprzed tygodnia zatytułowałem „Takie sobie anegdotki”. No to dzisiaj „Takie sobie historyjki”. Oczywiście „ku pokrzepieniu serc”, bo też tylko taka, sienkiewiczowska tradycja, zgodna jest z duchem miasta Szczytno.
Podobno w dobrym tonie jest pogawędzić o pogodzie. Przynajmniej tak twierdzą Anglicy.
Kiedyś, przed bardzo wielu laty, wracałem z Hawany na Kubie samolotem hiszpańskich linii lotniczych. A było to w połowie stycznia. Tym samym transportem udawała się do Europy grupa kubańskiej młodzieży, wytypowanej na studia w Moskwie. Sympatyczni owi młodziankowie płci obojga nie potrafili o niczym innym mówić, jak o czekającym na nich mrozie, o którym przecież nie mieli bladego pojęcia. Temperatura na Kubie, przez okrągły rok, oscyluje w okolicy 27-30 stopni w cieniu. Żeby poznać mróz, a choćby i chłód, Kubańczyk musiałby zamknąć się w lodówce. Co do śniegu, to Hawańczyk może go sobie wyobrazić, ale w mikroskopijnych ilościach. Tak bowiem wygląda lód mielony w specjalnych maszynkach. Lód dodawany do koktajli daiquiri i mohito. No, ale wsadzenie palca w kupkę mielonego lodu to nie to samo, co zakosztowanie moskiewskiej śnieżycy.
I oto samolot - jako się rzekło; hiszpańskich linii lotniczych – ląduje w Barcelonie, celem uzupełnienia paliwa. Postój na dwie godziny. Nocą.
Obsługa informuje, że na zewnątrz jest plus siedem stopni Celsjusza. Oj, trzeba było zobaczyć niewiarygodną panikę młodych Kubańczyków. Oczywiście z powodu owego straszliwego zimna. Ze swoich podręcznych toreb powyciągali biedaczyska najprzedziwniejsze elementy garderoby, przygotowane na europejską zimę. Czego tam nie było? Jakieś wymyślne czapki-uszanki uszyte przez zapobiegliwe matki, według wzorów zaczerpniętych z radzieckich filmów. Rękawice, których normalnie używa się na Kubie do prac uciążliwych. Przy tym ci sprytniejsi mieli po kilka par różnych rozmiarów, aby móc wkładać je jedna na drugą, metodą ubrań „na cebulkę”. Ale przede wszystkim, przyszli studenci zaopatrzeni byli przez matki w ogromne ilości szalików, chust i czegoś co nazwalibyśmy poncho. Wszystko ręcznie robione, w nieprawdopodobnych kolorach. Kiedy młodzież wyszła na płytę lotniska w Barcelonie, to naprawdę było na co popatrzeć. Inna sprawa, że nasze tłumaczenia (nasze, to jest Europejczyków), żeby się tak straszliwie nie opatulali, bo prawdziwe mrozy to jeszcze nie tutaj, spotykały się z niejakim niedowierzaniem. I dlatego to, co działo się później, na lotnisku w Warszawie (styczeń), pomińmy milczeniem.
I to by było opowiadanko ku pokrzepieniu serc przed zbliżającą się zimą.
A teraz zupełnie inna opowiastka.
W warszawskiej restauracji „Wilanów”, należącej niegdyś do sieci hoteli „Forum”, pracował jako kierownik sali fantastycznie inteligentny rudzielec, znający perfekcyjnie kilka języków obcych, uwielbiany przez kolegów - Goblet. Taką miał ksywę, a oznacza ona kielich do piwa. I oto ów pewny siebie rudy mądrala dał się nabrać kilku cwanym brunecikom, podającym się za Włochów i kupił od nich (oczywiście okazyjnie!) skórzaną, elegancką kurtkę. Bruneciki przyjechali autem z rejestracją włoską, więc nic nie budziło podejrzeń Gobleta. Niemniej zaraz po transakcji zorientował się, że padł ofiarą oszustwa. Kurtka wprawdzie była włoska, ale z wszywki wynikało, że to dość tandetna imitacja skóry. Nie na darmo nasz bohater posiadł znajomość kilku języków obcych. Nie było żadnych wątpliwości, że poważnie przepłacił. Dla takich jak on, to była sprawa honoru. Wsiadł więc nasz Goblet do swojego nowiutkiego mercedesa (szef sali w restauracji sieci hoteli Forum był z reguły człowiekiem zamożnym) i udał się na poszukiwania sprawców. Logicznie myśląc doszedł do wniosku, że nie mając innych danych, należy zacząć od środowiska włoskiego. Koło ambasady Włoch - w Warszawie przy placu Dąbrowskiego - jest kilka restauracji. W sumie luksusowych, ale o dość podejrzanej renomie. Tam najpierw pojechał nasz bohater. Zajrzał do jednej z nich (na ulicy Kredytowej) i w dolnej sali, w podziemiach, ujrzał swoich oszustów. Niestety w większym towarzystwie. Wycofał się zatem niezauważony i zaczął kombinować co zrobić. Zauważył wówczas postój taksówek i około dziesięciu oczekujących aut. To była jakaś siła. Goblet podszedł do taksówkarzy, wyjaśnił im swój problem i poprosił o pomoc. I oto za chwilę dziesięciu chłopa, z kluczami francuskimi w rękach, zeszło po schodach do podziemnego lokalu włoskiej knajpy. Na czele sam Goblet. Dyskusji nie było żadnej. Na sam widok interwencyjnego korpusu oszuści oddali pieniądze, nie żądając z powrotem kurtki, a nawet podobno dwie dołożyli, żeby tylko nie było draki.
I to jest druga pokrzepiająca opowieść. Ona poucza, że solidarność gdzieś jeszcze istnieje.
Andrzej Symonowicz