A właściwie chłopy wielkie i potężne. Znałem kilku takich, przy których stawałem się chłopiną malutkim, mimo swoich 1,8 metra wzrostu. Także czułem się przy nich niebogą chudziną, mimo solidnej wagi ciała - co tu zresztą ukrywać – mimo poważnej nadwagi.
O niektórych pisałem już w swoich felietonach.
Maciek Kuroń. Był to chłop ogromny. I wzrostem, i tuszą. Na ekranie telewizora trudno ocenić wysokość prezentowanej postaci, ale Maciek, kiedy ze mną rozmawiał, zawsze pochylał się nieco, chcąc zmniejszyć odległość między słuchającym i mówiącym. Przy wysokim wzroście, potężna tusza Macieja nie wydawała się aż tak niezwykła. Tymczasem kiedy wspólnie pracowaliśmy nad koncepcją architektoniczną prywatnego studia nagrań telewizyjnych, rozmiary projektowanej zabudowy kuchennej, dostosowane do gabarytów Kuronia, zdumiewały nas samych.
Podobnych rozmiarów był Marek Perepeczko. Za młodu z zapałem trenował kulturystykę. Jego młodzieńczą, wysportowaną sylwetkę, podziwiać można do dziś, oglądając słynny serial telewizyjny o Janosiku. Później, kiedy Marek zaprzestał treningów, nabrał przesadnie solidnej wagi ciała. Ten okres zarejestrowano w serialu „13 Posterunek”. Przez jakiś czas Marek przebywał w Australii. Zarabiał wówczas przemierzając australijskie bezdroża jako kierowca TIR-ów. Jego sylwetka doskonale pasowała do ogromnych samochodów i bezgranicznych przestrzeni. Tym bardziej zabawnym wydawał się jego widok, kiedy podczas krótkich pobytów w Polsce, przesiadał się do pożyczonego od kuzynki „malucha”. Żeby jakoś to maleństwo prowadzić, wymontowywał przednie siedzenia, zasiadając jako jedyny pasażer i kierowca na siedzisku tylnym.
Wielkim chłopem (choć nieco niższego wzrostu) był także inny aktor – Marian Glinka. Glinka, podobnie jak Marek Perepeczko, był za młodu kulturystą i to wysoko kwalifikowanym. Był nawet mistrzem Polski. Zmarł dokładnie przed rokiem. Wielki i potężny pułkownik Kucejko z serialu „Bao-Bab”.
Przed laty, kiedy występowałem w kabarecie, zespół „Stodoły” otrzymał w darze od warszawskiej Wyższej Szkoły Teatralnej niepotrzebne już kostiumy sceniczne, uszyte dla studentów występujących w przedstawieniach dyplomowych. Do jednego ze stodolanych programów dobrałem sobie kraciastą, apaszowską, luźną marynarkę. Jedyną, w której swobodnie się mieściłem. Zobaczyłem wówczas, że do podszewki przyszyty był paseczek z białego płótna, a na nim napisano długopisem M. GLINKA.
Podczas studiów na wydziale architektury miałem kolegę. Jurka – chłopaka niebywałej zupełnie postury. Nie dość, że facet był wysoki, potężny i niezwykle silny (namiętnie uprawiał judo), to jeszcze natura obdarzyła go ogromną głową i wielkimi stopami – jedno i drugie wykraczające poza ogólnie stosowaną numerację kapelusza, czy butów.
Po pierwszym roku studiów przyszedł czas na miesięczny obóz wojskowy w ramach szkolenia studentów i wysłano nas do jednostki wojskowej w Kazuniu Nowym (saperzy). Najpierw skierowano wszystkich do magazynów, aby dobrać mundury, buty, hełmy i resztę wyposażenia. Każdy jakoś tam dał sobie radę z wyjątkiem Jurka. Butów na rozmiar jego stopy producent nie przewidział. Także żadnego z hełmów nie udało mu się normalnie wcisnąć na głowę. No i do pierwszego apelu, pośród elegancko umundurowanych wojaków, stanął Jurek w swoich prywatnych, ogromnych sandałach. Hełm natomiast spreparował w ten sposób, że znajdującą się w środku skórzaną wkładkę silnie ściągnął tak, że hełm, zbyt mały, aby go zsunąć na czoło, sterczał mu zabawnie, jak balowy czepeczek, na czubku głowy.
Kiedy coś takiego ujrzał przyjmujący apel zawodowy kapitan, najpierw zaniemówił z wrażenia, a potem ryknął dziko w stronę naszego studenta:
- „A co wy tu k... robita - amant plażowy ?!”
Przyjęło się. Od tej pory Jurek zyskał ksywkę „amant plażowy”.
Andrzej Symonowicz