Mam nadzieję, że gdy ten numer „Kurka” ukaże się w sprzedaży, to w końcu powróci na Mazury lato. Chociaż… Miał rację Krzysztof Daukszewicz, nasz szczycieński Mazur, pisząc dawno piękny refren „…a na Mazurach ciągle pada…”. Rozpuściła nas w ostatnich latach aura, lata bywały gorące, więc gdy dziś pogodę mamy prawdziwie mazurską, płacz jest powszechny i zębów zgrzytanie. Bo na Mazurach pada!
Takie już naszej pogody zwyczaje i nie ma co narzekać, tylko się przyzwyczaić. Jak człek dożył lat już godnych, to strzykanie w kościach jest niczym medal przypięty na wysmukłej piersi. Znaczy się prawdziwy mieszkaniec krainy tysiąca jezior obowiązek ma skutki wilgotności w powietrzu, w kościach odczuwać. Ot, tak było jest i będzie!
Nas, miejscowych prawdę mówiąc pogoda mało wzrusza, ale jak ktoś przejedzie całą naszą piękną RP nr 4, aby tu w Szczytnie przez dwa dni wysłuchać – sorry – łubu dubu - mówiłem, że stary jestem, a tu leje jak z cebra, to ma ochotę na coś konkretnie rozgrzewającego. Rozgrzewał nawet sam Krzysztof Daukszeiwcz, wiem, słyszałem, chociaż nie widziałem. Nie dało się nie słyszeć, bo od ratusza mieszkam nie dalej niż pięćset metrów, a po wodzie jeziora niesie… oj, niesie! Zmobilizowany jednak obowiązkiem gastronomicznego reportera najlepszej gazety lokalnej na północ od Dunaju, wybrałem się też naocznie stwierdzić co jadają wielbiciele muzyki dla ucha ciężkiej, choć hucznej. Dla niepoznaki gdzieś z głębi szafy wyciągnąłem kurtkę czarną, z kapturem jak najbardziej, z której moja własna progenitura wyrosła już parę lat temu. Pasowała jak ulał, chociaż w okolicach pasa właśnie odrobinę przyciasna jakoś zdawała się. W ręku puszka z napojem energetycznym, rzecz jasna, i już ruszyłem na pole namiotowe.
Nikt nie uwierzy, ale nasza dorodna, piękna i błyskotliwa młodzież absolutnie niczym się nie pożywia. Chyba że powietrzem i miłością! Ot, tak wędrując sobie po ulicy Śląskiej (a tak przy okazji, kto wie dlaczego to jest akurat ulica Śląska?) po miasteczku namiotowym, próbowałem zajrzeć do garnków, menażek itp., aby w końcu wiedzieć, jakie gastronomiczne kierunki preferowane są przez przyszłość narodu. Deszcz popadywał, od strony jeziora dochodziły pierwsze odgłosy tam - tamów, jakże aktualne w szamańskiej naszej rzeczywistości, a przed namiotami cisza i luzik. Ani śladu kochera, nigdzie żadnej butli gazowej jak najbardziej, bo inne zdarzały się – bez sensacji – plastikowe z „nałęczowianką” ekologicznie niegazowaną zresztą! Całkowita monotonia konsumpcyjna – puszki, puszki i jeszcze raz puszki. Browar sączył się gdzie tylko człek nie spojrzał, ale chyba bez konsekwencji, bo jakoś sennie było nawet.
Co jadłem na obiad wczoraj, zdarza mi się już nie pamiętać, taka już pamięci naszej konstrukcja, ale co jadałem pod namiotem w roku 1968, gdy pod Chojnicami odbywał się przegląd „otwartego rocka” – tak się to wtedy nazywało – pamiętam doskonale!
Po pierwsze, puszkowe piwo oglądaliśmy jedynie na filmach, bo amerykańska produkcja filmowa niestety już też pod polskie strzechy trafiała. Więc, żeby wypić jasne pościgowe trzeba było pół godziny odstać w „akwarium” obok muszli koncertowej w Charzykowych, gdzie rzeczona impreza miała miejsce. Pościgowe – to mniej więcej to samo co u-boot, czyli z dolewką czegoś mocniejszego. Po drugie, na imprezę zabierało się palnik spirytusowy, „konserwę turystyczną” – istnieje do dzisiaj – paczkę makaronu i piękne dziewczyny, bo w tych czasach innych nie było. Co one potrafiły!!! Rzecz jasna zrobić z tej konserwy i makaronu. Do dziś w żołądku łaskocze na wspomnienie! Czy wtedy deszcz padał? Nie pamiętam, zresztą czy to ważne? I dam sobie siwą i rzadką czuprynę zgolić – ci młodzi sympatyczni ludzie, wymalowani w różne czarne kolorki, za czterdzieści lat będą wspominać nasze Szczytno ze wzruszeniem, a w życiu nie wypiją już tak smacznego piwa, jakie zdarzyło im się spożywać nad jeziorem domowym. Dużym zresztą.
Wiesław Mądrzejowski