Jedyną atrakcją wakacyjnego życia w Domach Dziecka, wprowadzającą nieco odmiany w monotonnym, codziennym rytmie życia, są wymiany dzieci między jedną placówką a inną. Zawsze to coś nowego, okazja do poszerzenia kręgu koleżanek i kolegów oraz odkrywania ciekawych zakątków.
Na ogół wymiany odbywają się jednak wedle wcześniej wypracowanych schematów - wychowankowie podróżują do tych samych, znanych już miejsc, gdzie po kilku spędzonych chwilach znowu wieje nudą. Dzieci z Pasymia wyjeżdżają do zaprzyjaźnionej placówki w Żywcu, później następuje rewizyta. Tak zaplanowano również tegoroczne lato, ale kiedy czternaścioro dzieci ze Śląskiego Beskidu zjawiło się w Domu Dziecka na Mazurach, tym razem czekała na nie wakacyjna superprzygoda.
- Na początku lipca naszą placówkę odwiedził Maciej Rokus, znany w powiecie płetwonurek (szef specjalnej śląskiej grupy płetwonurkowej) i zaproponował nam naukę nurkowania - mówi szefowa pasymskiego Domu Dziecka Jolanta Węgrzyn.
Oczywiście, że przystała na tę ciekawą propozycję, zwłaszcza, że do akcji włączyła się miejscowa straż pożarna, a całemu przedsięwzięciu patronował komendant wojewódzki ZSP Józef Zajączkiewicz.
Nim jednak doszło do nauki nurkowania, dzieci musiał przebadać lekarz. W grę wchodził również limit wiekowy, więc od razu wiadomo było, że nie wszyscy będą mogli zejść pod wodę. Dla tych ostatnich przygotowano inną atrakcję - przejażdżki szybką łodzią motorową.
Nauka, a potem samodzielne nurkowanie, odbywało się na plaży jeziora Leleskiego.
W roli instruktorów, obok Macieja Rokusa, wystąpili strażacy z Pasymia. Dzieci musiały wykazać się wielką cierpliwością, nim zeszły pod wodę, bo instruktaż trwał dość długo.
Doczekawszy się, miały okazję poznać zupełnie inny, nieznany im dotąd świat, a więc to, co kryje się pod tajemniczą powierzchnią wody.
Dzieci schodziły na głębokość 2, 3, 4 i nawet 5 metrów, gdzie woda jest już dużo zimniejsza i panuje spore ciśnienie, które najbardziej daje się we znaki uszom. Woda, napierając na bębenki, wywołuje ból, ale jest na to rada.
- Trzeba tylko przedmuchać nos i ból ustąpi - słychać było instruktorskie rady dawane dzieciom.
- Pod wodą jest cudownie, wszystko widać - z wypiekami na twarzy opowiadała "Kurkowi" swoje wrażenia Anna Judziak, która jako jedna z dwójki dziewcząt odważyła się zejść pod wodę.
Wcześniej nurkował jej brat. Ania obawiała się o jego zdrowie, ale niepotrzebnie, bo instruktor nie odstępował kursantów pod wodą nawet o metr. Nikomu nic nie groziło, nawet gdyby wypluł ustnik podający tlen.
Najmłodsza z rodzeństwa Ewa Judziak, z powodu wieku nie mogła pływać pod wodą. Za to czekała na nią inna atrakcja - podróż szybką łodzią motorową.
- Fajnie było, ale spodziewałam się większej dawki emocji - zwierzyła się "Kurkowi".
Już wkrótce miała ich pod dostatkiem. Obok baraszkujących w wodzie dzieci i tych szykujących się do nurkowania albo już będących pod wodą, bujał się dostojnie na fali superpojazd - wodny skuter. Maciej Rokus uruchomił go i... cóż to były za jazdy!
Pędzenie nieomal na złamanie karku pośród bijących wysoko w górę wodnych strug i piany było przeżyciem pozostajšcym w pamięci na bardzo długo.
Zaraz ustawiła się kolejka i to nie tylko wychowanków obu zaprzyjażnionych domów dziecka, ale i turystów, którzy zażywali wywczasu na tej samej plaży. Każdy koniecznie pragnął choćby na chwilkę pomknąć skuterem po wierzchołkach fal.
Później były jeszcze kiełbaski z rożna, które dzieci piekły same, bez niczyjej pomocy. A były na tyle smaczne, że i "Kurek" się nimi objadał. W końcu, choć z ociąganiem, kiedy słońce chyliło się coraz bardziej ku zachodowi, trzeba było opuścić to urokliwe i pełne przygód miejsce. Nieuchronnie zbliżał się czas powrotu do domu.
Marek J. Plitt
2006.08.02