Kilka tygodni temu, zainspirowany miesięcznikiem „Skarpa Warszawska”, wspomniałem pierwszy powojenny kabaret, czyli założony przez Zenona Wiktorczyka SZPAK. W „Skarpie” pisał o nim Ryszard Marek Groński. W moim tekście rozwinąłem kabaretowy temat i opisałem także WAGABUNDĘ, którą zapamiętałem jako drugi w kolejności chronologicznej teatrzyk satyryczny. I oto otrzymałem następny numer „Skarpy”, a w nim Marek Groński, kontynuując swoje wspomnienia, dwie strony poświęcił właśnie Wagabundzie. Bardzo mnie to podbudowało w sensie zaufania do własnej pamięci.
Skarpa Warszawska” to niesłychanie ciekawe czasopismo historyczno – kulturalne dla wszystkich, którzy choć trochę czują się związani ze stolicą. W aktualnym numerze przypomniano anegdotycznie kilka nieżyjących już postaci ze świata sztuki. Między innymi Jana Himilsbacha. Autorka przytacza króciutką wypowiedź znanego artysty, gdy ów tłumaczył się z niewykonania polecenia pana prezesa Związku Literatów. Oczywiście na skutek nadmiernego wypicia.
„To jest tak panie prezesie – musiałem się napić z powodu egzystencji. Drogi budują, a człowiek nie ma gdzie iść”.
Tej anegdotki akurat nie znałem.
Ciekawy, pełen osobistych wspomnień artykuł dotyczy Andrzeja Łapickiego. Autorka opowiada, między innymi, jak to słynnego aktora uprosił zupełnie nieznajomy chłopak, aby Łapicki, wychodząc po przedstawieniu z teatru, zechciał powiedzieć do niego „cześć Marek”. Chodziło o zaimponowanie dziewczynie. I tak się stało. Aktor zgodnie z obietnicą powiedział „cześć Marek”, a na to Marek odpowiedział mu: - Dobra Andrzej, nie mam teraz dla ciebie czasu”.
W tymże numerze „Skarpy” Zygmunt K. Jagodziński wspomina neonowe lata sześćdziesiąte. Rzeczywiście w owych latach o nocnym wyrazie miasta decydowały niezliczone, neonowe reklamy i szyldy. Doskonale to pamiętam, zwłaszcza szyld słynnego „krowiaka”, jak nazywaliśmy popularny bar mleczny przy ulicy Kruczej, ozdobiony neonowym rysunkiem krowiej mordki. Autor zamieścił imponującą kolekcję własnych, nocnych zdjęć z tamtych lat, podkreślając wysoki poziom opracowań świetlnych kompozycji. I ma zupełną rację. Kiedy w późniejszych nieco latach brałem czynny udział w architektoniczno – graficznej komisji rzeczoznawców przy Ministerstwie Kultury i Sztuki, pamiętam, że każdy projekt warszawskiego neonu musiał przed realizacją uzyskać akceptację owego grona uznanych twórców. Z projektami przychodzili naprawdę najlepsi graficy użytkowi tamtych lat, a mimo to każdy szczegół rysunku dyskutowano i bywało, że autor otrzymywał pewne wskazówki co do uzupełnienia swojej koncepcji.
A skoro zahaczyłem o artystyczny świat polskich plastyków, to dodam jedno wspomnienie własne. Dotyczy ono niedawno zmarłego grafika i malarza Franciszka BYKA Starowieyskiego. Używał on pseudonimu Jan Byk z uwagi na kulturystyczną budowę ciała.
Kiedy powszechnie znany dzisiaj biznesmen dr Jan Kulczyk rozpoczynał swoją zawodową karierę, reprezentował on w Polsce, jako oficjalny dealer, firmę Volkswagen. Pamiętam otwarcie, pod koniec lat osiemdziesiątych, pierwszego salonu samochodowego przy ulicy Kruczej. Doktor Kulczyk zaprosił wówczas słynnego Starowieyskiego, aby mistrz - twórca „Teatru Rysowania” zaprezentował swoje umiejętności na ścianach nowego salonu. Byk otrzymał solidne honorarium i na oczach zaproszonych gości podszedł do ściany z kawałkiem rysunkowego węgla w dłoni. Wykonał tylko jeden ruch okrężny i na ścianie powstało równiutkie, jak z cyrkla kółko. Autor podpisał się i…to było wszystko!
Szef salonu umocował później rzutnik, który wyświetlał poruszające się wskazówki zegara, lokalizując je wewnątrz owego koła. Zegar funkcjonował przez kilka lat, będąc salonową atrakcją, głównie z uwagi na podpis autora.
Andrzej Symonowicz/fot. Andrzej Rybczyński