Właściwie jak to się wszystko zaczęło? Kiedy połknąłem wędkarskiego bakcyla? Trudno na to jednoznacznie odpowiedzieć. Tyle było w moim życiu wypraw wędkarskich: jednodniowych, trzydniowych, biwaków tygodniowych i dłuższych, i to wszystko nad jeziorami, wśród lasów, przeważnie z wędką. Najpierw uwielbiałem patrzeć i kibicować swoim kolegom zaawansowanym w tym sporcie, a byli wśród nich prawdziwi fanatycy. Pamiętam takiego jednego, nazywaliśmy go „Otonek” (nie wymawiał głoski „k”). Siedział nad wodą godzinami z kijem leszczynowym, zawsze coś złapał, przeważnie jazgarze - nasze miejskie jezioro obfitowało w to oślizłe, kolczaste draństwo. A jak już złapał okonka, krzyczał wielkim głosem: - O, otoń!
Co z tych lat pamiętam? Zapach, zapach i jeszcze raz zapach. Nie ma już teraz tataraku i jego woni, nie ma dawnych trzcin i młodzieńczych marzeń. Albo smak ciasta na płotki, kto je w końcu zjadał - my czy ryby? Godzinami obserwowałem nieruchomy spławik tkwiący w wodzie i czekałem na to jedno drgnięcie, na ten znak życia. Wielka tajemnica, co tam jest pod wodą? Czy okoń czy jazgarz, a może złoty, łopaczasty leszcz? I raptem jezioro pęka, kładzie się fala zielona, niebieska i już, już widzisz na haczyku, na srebrnym łopocze rybka. I nieważne, że jest mała i niepozorna. Ważne, że jest, że po godzinach czekania nagle to coś, coś srebrzystego, żywego. Chyba właśnie to mnie najbardziej zafascynowało, to nagłe przejście z niczego, z nieruchomości do nagłego skurczu serca, do wybuchu. Trudno w słowach oddać atmosferę tamtych dni, opisać coś, co nazywane było wielokrotnie, a mimo to nieopisane do końca - najtrudniej nazwać piękno.
Ten dzień pamiętam dobrze. W szkole mieliśmy wolne, jakaś konferencja czy też inna okazja. Czerwcowe słońce, czerwcowy wiatr i nas dwóch pedałujących zawzięcie na rowerach. Wyskakujemy za Szczytno, mijamy szpital, budynki nadleśnictwa, jeszcze 300 metrów żwirówką i już jesteśmy w lesie. Kierunek - jezioro Sędańsk. Nie dojeżdżając do strugi, skręcamy w las, brniemy na przełaj. Najgorsze szuwary, błoto, komary, ale w końcu docieramy do brzegu jeziora. I już z kieszeni wyciągamy żyłki, spławiki, ciężarki, haczyki. Wędziska nie problem, wycinamy pośpiesznie dwa kijaszki leszczynowe i już jesteśmy gotowi. Jeszcze tylko ciasto wcześniej przygotowane, a teraz pogniecione, poślinione. Wchodzimy w nagrzane wody jeziora coraz dalej, coraz głębiej. Ale przedtem robimy coś bardzo dla nas wtedy ważnego - budujemy szałas. Prowizorka, ale punkt oparcia, miejsce schronienia. Suche kije leszczynowe i olchowe, mech i chrust na podłoże - budowla gotowa. Zarzucamy wędki i coś skacze w okolicy serca, co to będzie? Co złapiemy? I nagłe szaleństwo, pękaty, czerwono-zielony spławik rusza w stronę trzcin. A więc coś tam jest, coś żywego. Nie czekam, podrywam gwałtownie do góry wędkę i już widzę swoją upragnioną zdobycz na końcu żyłki, na haczyku. Jest wspaniała, złota, wielka (no, może nie aż tak bardzo). Chwytam ją oburącz i gnam na brzeg, odczepiam, wrzucam do szałasu. I nie mam czasu patrzeć na nią, podziwiać jej złocisto-czerwonej łuski.
Biegnę już z powrotem, coraz dalej, coraz głębiej, aż ciepława, ale nie tak bardzo, fala podmywa mi spodenki. Całe szczęście, że Tadek jest jeszcze mniejszy, ale i tak w międzyczasie złapał dwie dorodne krasnopióry, więc robak zazdrości drąży moje serce. Co tam, nieważne, bo oto i mój spławik zaczarowanym ruchem pogrąża się w toni. Zagapiony podcinam trochę za późno, nagły, niepodziewany ciężar, chwila nadziei, obłędnej nadziei i już ją wyrywam z wody. Jest ogromna, największa, najwspanialsza i właśnie ona zrywa haczyk i z głośnym pluskiem daje nura w zielone trzciny. Dobrą chwilę stoję jak skamieniały, gapiąc się bezmyślnie to na okaleczoną wędkę, to na rozchodzące się po fali kręgi. Gorycz i poczucie niezawinionej krzywdy napełniają moją duszę. Otrząsam się jednak z przygnębienia, z pudełka wyciągam zapasowy haczyk, wiąże byle jak, byle szybciej i znowu zarzucam i znów kolejne brania. Ile trwało to szaleństwo? Może dwie godziny, może trzy. W końcu ławica wzdręg odpływa dalej, w najgorszy gąszcz trzcin. Z determinacją ruszamy za nimi. Tu już jednak nie da się łapać, nie ma jak zarzucić wędki. Dookoła las trzcin, wiatr kręci nimi obłędnie i kładzie je na wszystkie strony, żyłka w nagłych podmuchach tańczy gdzieś wysoko ponad nami. Wreszcie zaczepiam haczykiem o wyjątkowo twarde i żylaste zielsko i już po łapaniu. Po chwili również Tadek rezygnuje - zwija wędkę i wychodzimy na brzeg.
Jest wczesne popołudnie, słońce praży bezlitośnie, jesteśmy solidnie zmęczeni: upał, wiatr, wielki ładunek emocji robią swoje. W dodatku komary. Bzykają, siadają na rękach, twarzach, nogach i gryzą wściekle. Nie nadążamy się od nich odganiać. Ratujemy się, rozpalając ognisko. Wiatr wpędza gryzący, gorzki dym olchowy do wnętrza szałasu. Małe, krwiożercze bestyjki nie wytrzymują tego, salwują się ucieczką. My natomiast kaszlemy, płaczemy, krztusimy się, ale uparcie tkwimy w szałasie. Znużeni wyciągamy się wygodnie na wilgotnym mchu i nie wiadomo kiedy zasypiamy.
Budzimy się późno, zbyt późno - słońce już tylko prześwituje zza ściany lasu na zachodnim brzegu jeziora. Ognisko wygasło i komary podczas snu dobrały się do nas na serio. Drapiemy się rozpaczliwie, a gdy to nie pomaga, biegniemy na wyścigi do jeziora, chłodna woda przynosi upragnioną ulgę. Nadciąga zmierzch - pora wracać. Żegnaj, jezioro, do zobaczenia, do następnego szczęśliwego dnia. Jeszcze tylko nanizamy na giętkie witki naszą zdobycz, wiążemy do kierownicy rowerów i naciskamy mocno na pedały - kierunek dom. Ale co się stało z naszymi złotymi rybkami? W ciągu kilku godzin wyblakły na słońcu, już nie cieszą oczu wspaniałym blaskiem, są szarawoniebieskie, niepozorne, jakby się skurczyły. Tracimy trochę humory, przygasa uczucie triumfu. Mimo to odbywamy jeszcze rajd po zaprzyjaźnionych podwórkach i demonstrujemy w pełnej chwale nasze trofea.
Gdy teraz, po tylu latach wspominam te młodzieńcze przeżycia myślę, że właśnie chyba ten dzień, ten drobny w końcu epizod był przełomowy. Od tego zdarzenia wkroczyłem na ścieżkę przygód wędkarskich.
Jerzy Pietrzykowski