Szanowni Czytelnicy „Kurka Mazurskiego”. Być może niektórzy z Was zdziwili się, że w ostatnim numerze tygodnika nie natknęli się na moje „Gawędy z niskiej grzędy”.
Spieszę więc z wyjaśnieniem. Wielokrotnie mej żonie deklarowałem, iż nie znoszę przedświątecznego rozgardiaszu. Święta – jako takie – uwielbiam – ale bez nadmiaru obowiązków. Pasztety, ryba faszerowana, śledzik, pieczyste, które są – nie powiem – moimi specjalnościami – to i owszem. Ale żeby zaraz z tego powodu trzepać dywany, odkurzać, wieszać świeże firany itp. – no to raczej nie za bardzo. A tu znowu – żona mi gdera, że się lenię, teściowa Stasia (gatunek nie do zdarcia) podtrzymuje atmosferę ekscytacji przedświątecznej. Moja córunia Basia szykuje się z mężem i wnukiem na tę rodzinną fetę. A ja w tej sytuacji oddaliłem się do miejsca, które uważam za oazę spokoju, gdzie też mogę się cieszyć dobrym towarzystwem. Wiecie gdzie? Pewnie nie przyszłoby Wam, moi drodzy do głowy, gdzież ta oaza się znajduje. Otóż to nasz szczycieński szpital! Panie i panowie – doktorzy, pielęgniarki i pielęgniarze – no po prostu wszyscy – sympatyczni i do rany przyłóż. Jak mi się chce zagadać – zagadają (nie tak jak moje dziewoje, co by „nawijały” na okrągło, aż głowa puchnie), a jak nie – to nie.
Ale uwaga – tak do końca to ja symulantem wygodnickim nie jestem. Więc ten pobyt w szpitalu szczycieńskim – chwaląc go sobie – nie chciałbym, aby trwał za długo. Bo jednak te pasztety i te rybki…
Nie zanudzając Was, szanowni czytelnicy dłużej, życzę wszystkim wesołych świąt Bożego Narodzenia i wszelkiej pomyślności na Nowy Rok.
A moje domowe kury (z wszystkimi – jak to się mówi – przyległościami) – Monika, Basia, Agata i Stasia, jak również pisklaki Wiktoria, Łucja i Kubuś niech się trzymają zdrowo.
Ja chwilowo odpoczywam.
Pozdrawiam
Andrzej Symonowicz