Jego zawiłe losy mogłyby posłużyć za scenariusz niejednego filmu. W czasie drugiej wojny światowej został zmuszony do pracy w gospodarstwie w Orżynach. Po jej zakończeniu, mając do wyboru pracę na kolei i milicji, wybrał kolej. Dziś Lucjan Woźniak mieszka w Wielbarku.
Z DOMU RODZINNEGO DO NIEWOLI
Lucjan Woźniak urodził się we wsi Brzuze w okolicach Makowa Mazowieckiego 28 listopada 1925 roku. Od najmłodszych lat pomagał rodzicom w utrzymaniu niewielkiego gospodarstwa. Później rozpoczął edukację w szkole powszechnej w Mroczkach, następnie kontynuował ją w szkole w Makowie Mazowieckim. Z powodu wybuchu drugiej wojny światowej nie dane mu jednak było ukończyć nauki.
- W lutym 1942 roku mój rocznik został wyznaczony do pracy w Rzeszy – mówi Lucjan Woźniak – Czułem wielki strach przed tym, co mnie czeka.
Ludzi skoszarowano w Wojciechowicach. Szans na ucieczkę nie było żadnych.
- Straże nas ciągle pilnowały, każdy bał się wysunąć nos – opowiada.
Stamtąd rozwożono ludzi w różnych kierunkach. Pan Lucjan wraz z innymi trafił do Szczytna.
KASZA BYŁA DOBRA
- W Szczytnie zaprowadzili nas do urzędu, w którym spisywano nasze wszystkie dane – wspomina. Następnie, zostali przeprowadzeni ulicami miasta w okolice kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, gdzie znajdował się sporych rozmiarów barak. Jak się okazało, mieli w tym miejscu spędzić noc. Ludzie dostali ciepły posiłek, niektórzy pierwszy od kilku dni. Była to kasza ugotowana na mleku a podana w ... olbrzymiej wannie.
- Wszyscy byli głodni, każdy pchał się jak najbliżej. Pamiętam, jak jeden z mniejszych chłopaków wpadł pod naporem innych do środka.
Pilnujący więźniów Niemiec wyciągnął nieszczęśnika z kadzi. Na szczęście obyło się bez jakiś poważniejszych konsekwencji.
- Po chwili konsternacji „uczta” rozpoczęła się na nowo. Kasza była dobra - wspomina pan Lucjan.
W nocy zaprowadzono ich do szpitala, do łaźni, gdzie mieli być umyci i odkażeni. Na miejscu zostali rozebrani i skierowani pod prysznice. W tym samym czasie ubrania oddano do odkażania. Gdy otrzymali je ponownie, duża ich część była zniszczona.
- Moja skórzana kurtka i pasek całkowicie się skruszyły – wspomina.
MOJE PIERWSZE PIWO
Po tym wszystkim ponownie wrócili do baraku.
- Kazano nam odpoczywać, ale większość nie mogła zmrużyć oka. Tym bardziej, że na dworze zaczynało już świtać. Pod ogrodzeniem zaczęli pojawiać się tzw. kupcy, upatrujący odpowiednich pracowników dla siebie.
Jeńców wypytywano o ich umiejętności. Do prac w gospodarstwie poszukiwani byli najczęściej ludzie silni i solidnie zbudowani i ci jako pierwsi znaleźli swoich nowych „pracodawców”. Po jakimś czasie za ogrodzeniem został jedynie pan Lucjan wraz z garstką innych.
- Jeden z przyglądających się nam zwrócił uwagę na mnie. Wiedziałem, że wybrał mnie, gdyż zaraz potem poszedł do biura. Widocznie załatwiał jakieś formalności.
Gdy wszystko już było dopięte na ostatni guzik, udali się we dwójkę w stronę miasta.
- Poszliśmy do knajpy znajdującej się przy dzisiejszej ulicy Odrodzenia.
Tam siedli przy stoliku. W milczeniu wpatrywali się w siebie.
- Nagle Niemiec wstał i przyniósł dwa piwa. Duże dla siebie i małe dla mnie. Pierwszy raz w życiu piwo piłem. Nie smakowało mi, ale nie dałem tego po sobie poznać.
Potem wyszli z lokalu, kierując się w stronę bryczki.
Nie miał pojęcia, gdzie zostanie wywieziony. Liczył, że być może trafi w znane mu okolice. Przez myśl przemknął mu pomysł o ucieczce. Bardzo ucieszył się, gdy zobaczył jak bryczka skręca, kierując się do wyjazdu ze Szczytna w stronę Wielbarka. Radość trwała jednak krótko, zajechali tylko po córkę właściciela ziemskiego, który odbierał ją ze szkoły, potem zawrócili, jadąc w nieznane panu Lucjanowi strony.
CIĘŻKA PIERZYNA
Wydawało mu się, że jazda nie będzie miała końca. Wiedział, w którym kierunku znajdują się byłe ziemie polskie, przez co miał również świadomość tego, że ciągle się od nich oddalają. Gdy dojechali na miejsce okazało się, że będzie pracował w sporym gospodarstwie w Orżynach.
- Stała tam duża obora i jeszcze większa stodoła, a sam właściciel posiadał 150 morgów ziemi.
Gospodarz pokazał mu jego nowy pokój, który znajdował się w domu. Nie był zbyt duży, ale wyglądał na całkiem zadbany. Otrzymał ciepły posiłek, jednak nie bardzo miał na niego ochotę. Jak mówi, stres odebrał mu poczucie głodu. Zaraz po jedzeniu został zawołany do pracy. Była ostra zima i w gospodarstwie zamarzała pompa tłocząca wodę ze studni do budynków gospodarczych. Panu Lucjanowi wręczono dwa wiadra i pozostałą część dnia nosił wodę ze studni do obory. Później przyszedł czas na pierwszą noc w nowych warunkach.
- Dostałem olbrzymią pierzynę do przykrycia. Sporo ważyła, ale dobrze mi się pod nią spało - wspomina.
„KOMM ESSEN”
Rano obudziło go nagłe wtargnięcie do pokoju córki właściciela, która w drzwiach powiedziała: „komm essen”, po czym odwróciła się i wyszła. Jak przyznaje, niewiele mu to mówiło.
- „Komm” to jeszcze się domyślałem co znaczy, ale „essen” - nie.
Wyszedł nieśmiało z pokoju, rozglądając się ostrożnie po korytarzu. Nikogo dookoła nie było. Wrócił do swojego pokoju. Niedługo potem rozpoczął się kolejny dzień pracy. Miał zajmować się końmi. W gospodarstwie było ich dziewięć, a ponieważ lubił te zwierzęta, praca przy nich wydawała się całkiem znośna. Głód jednak nie dawał o sobie zapomnieć.
- Byłem strasznie głodny. Znalazłem jakąś brukiew, nie wyglądała apetycznie, ale obrałem ją i zjadłem.
W porze popołudniowej ponownie usłyszał znane z rana zdanie „komm essen”. Wybiegł szybko ze stodoły, ale ponownie nikogo nie widział. Nie dawało mu spokoju wykrzykiwane przez gospodarzy zdanie. Wieczorem spotkał się z innym Polakiem pracującym w Orżynach. Zaczęli ze sobą rozmawiać. Pan Lucjan skarżył się, mówiąc, że praca jest ciężka, a dodatkowo gospodarze go głodzą. Jego rozmówca nie krył tym faktem zdziwienia.
- Na jakość jedzenia narzekać można, ale nigdy na ilość. A wołają cię w ogóle na posiłki? - zapytał.
- Ja mało co rozumiem. Często na mnie wołają „komm essen” – odpowiedział pan Lucjan. W tym momencie Polak roześmiał, się tłumacząc, że „komm essen” znaczy dosłownie „chodź ... jeść”.
EPIZOD W ZGONIE
W gospodarstwie w Orżynach pracował do lipca 1943 roku. Wtedy to mimo żniw, przeniesiony został do prac przy rozbudowie umocnień w okolicach miejscowości Zgon. Jak wspomina w okresie, w którym tam przebywał, pracowało wraz z nim około 700 ludzi. Dostał przydział do małego chlewika, w którym piętro wyżej mieszkali esesmani. Pewnego razu słyszeli jak między sobą rozmawiali.
- Koledzy tłumaczyli. Niemcy przechwalali się między sobą, opowiadali jakie straszne rzeczy robili na wschodzie, np. wrzucali dzieci do studni...
Dzień w Zgonie rozpoczynał się od zbiórki na polu przy jeziorze. Następnie ludzie kierowani byli do prac. Pewnego razu rozkazano im nosić cement. Jeden ze słabszych więźniów potknął się, niosąc 40-kilogramowy worek, przewrócił się, wysypując zawartość na ziemię.
- Dostał za to dwadzieścia batów. Już po szóstym przestał krzyczeć i zemdlał. Po ostatnim uderzeniu polano go wodą i kazano wrócić do pracy.
W grudniu pan Lucjan powraca do swojego gospodarza w Orżynach.
EGZEKUCJA LEONA
Przy żniwach już nie pomógł, ale w gospodarstwie cały rok było coś do zrobienia. Z Orżyn pamięta jeszcze sprawę Leona. Był rok 1941. Inny gospodarz został powołany do wojska. W swoje miejsce miał prawo otrzymać pracownika, którego zadaniem było sprawowanie za niego opieki nad gospodarstwem. Wybrał właśnie Leona. Nie pamięta jego nazwiska, wie jedynie, że pochodził z okolic Łomży.
- Nie była to duża gospodarka. Leon zajmował się nią kilka lat. Jednak pewnego razu, pijąc piwo z miejscowym żandarmem, zeszli na niebezpieczny temat. Żandarm zaczął go podpytywać mówiąc, że on to ma dobrze, bo Niemiec mu zostawił swoje gospodarstwo, żonę i córkę, więc na pewno się nie nudzi. Leon wcale nie zaprzeczał, a nawet zaczął podawać pikantne szczegóły.
Żandarm zgłosił całą sprawę władzom. Bardzo szybko Leon został aresztowany. Mniej więcej po dwóch miesiącach ogłoszono zbiórkę więźniów przebywających w Orżynach i pobliskich miejscowościach. Gdy wszyscy byli już obecni, na ciężarówce przywieziono Leona.
- Widać, że był strasznie wymęczony. Postawili go na samochodzie na krzesełku. Nie miał siły sam stać, podtrzymywali go po bokach dwaj Niemcy. Następnie przywiązano linę do gałęzi sosny. Jeden z Niemców wygłosił mowę, potem samochód ruszył, Leon nawet nie drgnął, jego ciało zwisało bezwładnie.
DALSZE LOSY
Po wojnie pan Lucjan nie interesował się losami swoich gospodarzy z Orżyn. Dopiero w połowie lat siedemdziesiątych nawiązał kontakt z najstarszą córką Eriką.
- Potrzebowałem zaświadczenia o tym, że pracowałem przymusowo w czasie wojny. Od ludzi w Orżynach dostałem jej aktualny adres zamieszkania. Napisałem list, a jakieś dwa tygodnie później dostałem odpowiedź wraz z potrzebnym mi zaświadczeniem.
Jak się dowiedział, gospodarz w czasie wojny został zabrany przez Rosjan i zaginął bez wieści. Dzieci wróciły na starą gospodarkę w Orżynach, jednak nie poradziły sobie z jej prowadzeniem i w latach siedemdziesiątych wyjechały do Niemiec.
- Wysłaliśmy sobie jeszcze kiedyś życzenia świąteczne. Później kontakt się urwał. Wiem, że Erika i jeden z synów już nie żyją.
Dziś gospodarstwo, w którym pracował pan Lucjan, należy do gospodarza mieszkającego w Miętkich.
Łukasz Łogmin
(cdn.)