Nierealna mrzonka liczy już sobie 35 lat.
Rozmowa ze Stefanem Piskorskim, specjalistą w zakresie gospodarki jeziorami, dyrektorem Spółki Wodno-Ściekowej "Sawica" w Szczytnie.
Rozmowa ze Stefanem Piskorskim, specjalistą w zakresie gospodarki jeziorami, dyrektorem Spółki Wodno-Ściekowej "Sawica" w Szczytnie.
"Kurek Mazurski": - Na hasło "kanał" mieszkańcy Szczytna reagują z ironią. Słyszą o nim od dziesięcioleci.
Stefan Piskorski: - Dokładnie od 34 lat. Pomysł zrodził się w 1969 roku z przyczyn gospodarczych, a nie turystycznych. "Lenpol" i PKP potrzebowały codziennie około 2 tysięcy m3 wody. Taki intensywny pobór zagrażał jeziorom. Konieczne stało się uzupełnienie braków. Postanowiono więc poszukać wody w jeziorze Wałpusz i połączyć oba akweny.
- Z Wałpuszem!???
- Taki był właśnie pierwszy pomysł. Ale wtedy hydrolodzy się nie zgodzili, bo Wałpusz, połączony ze zlewnią Omulwi miał służyć do nawadniania Kurpiowszczyzny, a nie Mazur. Zmieniono więc projekt i "Lenpol" uzyskał zgodę na pobór wody z Sasku Wielkiego w Kobylosze. Zakład przygotował koncepcję techniczną i dokumentację oraz zgromadził pieniądze na realizację.
W 1975 roku był już w w pełni przygotowany.
- I co się stało?
- "Lenpol" chciał zbudować jedynie wąski rów, którego zadaniem miało być wyłącznie doprowadzenie wody do miejskich jezior. Jednak ówczesne władze powiatowe i wojewódzkie wymyśliły, żeby przy okazji zrobić szeroki kanał. Na to zakład też był przygotowany dokumentacyjnie, ale nie finansowo. Stanęło na tym, że władze miały zdobyć pieniądze na tę poszerzoną inwestycję. Miał to być żeglowny, szeroki kanał do Sasku Wielkiego, który leży o 2,5 metra niżej niż szczycieńskie jeziora.
- Dlaczego ostatecznie tak się nie stało, skoro wszystko było przygotowane i to w latach gierkowskiej "prosperity" gospodarczej?
- Po prostu lokalnym władzom jednak nie udało się zdobyć pieniędzy u "góry", a że w międzyczasie "Lenpol" zaczął mieć problemy finansowe, to sprawa utknęła w miejscu.
- Ale później znowu "odżyła"?
- Dopiero w latach 80., za kadencji naczelnika Jana Hoffmana. Odkurzył dokumentację i trochę na wariackich papierach zaczął wdrażać ją w życie. Skądś zdobył pieniądze na poprowadzenie kanału przynajmniej do Szczycionka. Na teren budowy ruszyły już maszyny. To był bodaj 1983 rok, wyjątkowo mokry. Ciągłe opady uniemożliwiały kopanie kanału. Sprzęt stał i czekał na lepszy moment, ale się nie doczekał. W końcu, po wykonaniu może 50-, może 100-metrowego odcinka rowu został zabrany do innych prac. I tak znowu kanały tkwiły tylko na papierze i w pamięci.
- Przez następne kilka lat droga wodna do Kobylochy była jedynie sloganem.
- W poprzedniej kadencji samorządu wróciliśmy do etapu sprzed 20 lat. Miasto sporządziło dokumentację budowy kanału do Szczycionka. Uzyskało wszelkie możliwe uzgodnienia, łącznie z pozwoleniem wodno-prawnym. Nie można się jednak było dogadać z Agencją Własności Rolnej. Teraz miejskie jeziora są w gestii marszałka województwa i do tego akurat projektu warto byłoby wrócić, tym bardziej, że wszystko jest niemal gotowe. Dokumentacyjnie, jeśli dobrze pamiętam, to były koszty rzędu 2-2,5 mln zł, a kanał szeroki, choć nie tak, jak ten pierwotny "lenpolowski".
- Jakie techniczne warunki muszą być spełnione, by kanał powstał?
- Pierwszy problem to wspomniana już różnica poziomów. Teren wokół Sasku Wielkiego jest wyższy, co pozwala na grawitacyjne dostarczenie wody do jezior szczycieńskich. By to wykorzystać trzeba zrobić tak, żeby lustro wody kanału było o 5 metrów wyżej niż lustro wody jeziora w Kobylosze. Dlatego "po drodze" miał być zbudowany zbiornik wyrównawczy i przepompownia. Dziś można zbudować śluzę i będzie ten sam efekt. Na pewno jest też konieczna druga śluza, na wododziale, jeśli kanały mają sięgać aż do Kalwy.
- Jakie pieniądze wchodzą w grę?
- Budowa tych urządzeń jest niezwykle kosztowna, podobnie zresztą jak ich późniejsza eksploatacja. Również koszmarnie wysokie koszty pochłonie wyłączenie lasów z produkcji. Bo nie dotyczy to tylko niewielkiego obszaru pod samym kanałem, ale także na przykład pod stawami zalewowymi, które są niezbędne na trasie kanału. Jeden z nich powinien mieć powierzchnię 2 ha, a drugi aż 12. Teren pod stawami i wokół nich musi zostać wyłączony z produkcji leśnej. No i trzeba pamiętać o sporej liczbie mostów, których żądają Lasy Państwowe. I to nie byle jakich, ale wielkich, solidnych, o dopuszczalnym obciążeniu nawet do 20 ton. Bo co prawda drogi, które na trasie kanału istnieją, to leśne dukty, ale Lasy będą chciały z nich korzystać tak, jak to się dzieje obecnie. A wywożone z lasu drzewo sporo waży. To wszystko tylko na trasie do Sasku Wielkiego, a co dalej...
- Starosta liczy na to, że Lasom nie trzeba będzie płacić, bo kanał służyć będzie poprawie stosunków wodnych.
- Według mojej wiedzy ta argumentacja nie ma racji bytu. Warto jednak rozmawiać z Lasami i przekonać ich do przyłączenia się do inwestycji. Przecież dzięki kanałowi zyskają znacznie na wartości tereny wokół kanału.
- Na początek władze powiatowe planują wydać około 100 tys. zł po to, by się dowiedzieć, czy w ogóle wybudowanie tych kanałów jest możliwe. Wobec astronomicznych kosztów wypowiadał się Pan niejednokrotnie przeciwko inwestycji.
- Oceniam ją na około 50 mln zł. Jest to zadanie nierealne, jeśli miałoby być realizowane siłami, a raczej środkami samorządów lokalnych. Jednak przy zdeterminowanym działaniu wszystkich potencjalnie zainteresowanych gmin i włączeniu się podmiotów gospodarczych można by ściągnąć fundusze z zewnątrz. Unia chętniej przydziela pieniądze na duże międzygminne zadania, niż na małe. Trzeba tylko, a raczej aż, opracować dobry projekt i zdobyć dla niego szerokie poparcie. To wymaga jednak zaangażowania wielu ludzi i do tego fachowców.
Rozmawiali
Halina Bielawska
Andrzej Olszewski
2003.10.01