Artystka i genitalia

Sezonem ogórkowym nazywamy okres letni, w którym nic się nie dzieje, a w prasie, radiu i telewizji trzeba podawać jakieś informacje i to najlepiej sensacyjne. Bo tak się na świecie porobiło, że tylko sensacje mogą zmusić czytelnika do czytania, radiosłuchacza do włączenia radia w domu lub w samochodzie, czy telewidza do wygodnego usadowienia się w fotelu i pogapienia się na ekran. Mamy właśnie sezon ogórkowy, ale sensacyjnych wiadomości nam nie brakuje. Tyle, że te sensacje już żadnymi sensacjami nie są. Bo kogo tak naprawdę interesuje kolejna wpadka działacza wiadomej partii czy wykluczenie z klubu partyjnego jednego, dwóch czy czterech posłów, bo są nieposłuszni wodzowi, a nawet kolejne mataczenie prominentnych urzędników państwowych, kręcących ile wlezie na polecenie swoich przełożonych? Nikogo to już nie dziwi, a sensacją żadną nie jest. Co więc robić w takim przypadku, kiedy bez sensacji trudno się obyć.

Dla pewnej grupy - nie ma co ukrywać ludzi z marginesu, których dla niepoznaki nazywamy intelektualistami (to prawda, intelektualistów zepchnięto na margines!) - wymyślono sensację w postaci pewnej wystawy "dzieł sztuki" na Wybrzeżu. I o tym będzie ten felieton, bo do tego sensacyjnego sporu wytoczono potężne armaty, można nawet powiedzieć kolubryny podobne do tej, którą wysadził w powietrze imć pan Kmicic, chociaż do ich obsługi zatrudniono nie książkowych bohaterów narodowych, a zwyczajnych ciurów. Ale, że rzecz dzieje się na marginesie, to i sensacja jest marginesowa.

... Z pieca spadło

Jedna strona medalu

Ledwie pewien niewielki port opuściły pływające feministki, które chciały pomóc swoim koleżankom w Polsce przywożąc im odpowiednie pastylki umożliwiające pozbycie się kłopotliwego i kompromitującego tę nację faktu, że mężczyźni są im jednak do czegoś potrzebni, a już przypomniano artystkę, która zadziwiła całe Wybrzeże, a potem i całą Polskę (mamy przecież sezon ogórkowy) jednym ze swoich dzieł. Nazwiska tej artystki nigdy nie słyszałem, a i teraz nie pamiętam, co może jest dowodem na słuszność postawy owej plastyczki, bo bez tego szokującego "zdarzenia artystycznego" nikt by do dzisiaj o niej nie słyszał, a może nawet nie usłyszałby do końca naszego dwudziestego pierwszego wieku. Owo "zdarzenie artystyczne" wygląda tak, że jest krzyż, podobny do tych, które znajdują się w kościołach, sali sejmowej i prawie wszystkich szkołach, tyle że zamiast Chrystusa jest do niego przybita (może przypięta pinezką?) fotografia męskich genitaliów. Szokujące? No chyba! I o to właśnie artystce chodziło. Zaszokować! To obecnie najmodniejszy trend w sztuce! Bo co innego? Przyznam się, że wiele godzin spędziłem na rozmyślaniach, co to dzieło ma wyrażać, jaka myśl jest w tym ukryta, jakie przesłanie? I, dalibóg, nic rozsądnego nie przychodziło mi do głowy. Prócz naturalnie chęci zaszokowania widza. Sprawa jeszcze jakoś przeszłaby bez większego echa, gdyby nie niezawisłe polskie sądy, które postanowiły skazać artystkę na pół roku prac społecznych. (A co będzie jeżeli wykorzysta ona te prace do kolejnych "szoków"?) I tu natychmiast znaleźli się obrońcy owej plastyczki krzycząc na cały świat, że oto wskrzeszono w imieniu prawa cenzurę. Nieważne kto krzyczał, bo część z tych ludzi krzyczała tylko po to, aby przy okazji też zaistnieć. Ale sprawa jest poważna. Nie ma bowiem co ukrywać, bo oto na naszych oczach, po prawie piętnastu latach wolności słowa i wypowiedzi artystycznej, polskie sądy przejęły obowiązki urzędu z ulicy Mysiej, gdzie osławiony urząd zwany cenzurą się mieścił. No i masz babo placek! Co z takim ocenzurowaniem i przy okazji okiełznaniem artystki zrobić? Kto tu ma rację? Owa plastyczka, której przecież, przypominam, chodziło tylko o wywołanie skandalu i chociaż niewielkie spopularyzowanie swojego nazwiska, czy sąd skazujący ją na karę ograniczenia wolności?

Druga strona medalu

Byłbym nieuczciwy, gdybym zdecydowanie opowiedział się po jednej, albo po drugiej stronie. Sam parokrotnie miałem do czynienia z cenzurą (jak większość ludzi pióra w minionych czasach) i mogę być trochę stronniczy, lojalnie uprzedzam, ale muszę, jako dziennikarz przytoczyć tu argumenty strony drugiej, czyli sądu. Otóż, jeżeli zrozumiałem uzasadnienie wyroku, wysoki sąd kierował się przesłanką, że są granice swobody wypowiedzi artystycznej, której przekroczyć nie wolno. I koniec. Sąd widocznie mało zna historię sztuki, a powinien (jeżeli już nie sędzia to przynajmniej ławnicy! - właśnie odbywa się nabór nowych na kolejną kadencję i niektórzy kandydaci jako argumentu za ich nominowaniem przytaczają fakt, że są bezrobotni i biedni. Przestrzegam przed takimi ławnikami!). W sztuce bowiem, wszystko co nowe wzięło się z buntu przeciw staremu. I o tym sąd powinien wiedzieć. Natomiast prawdą jest, że nasza obecna najważniejsza ustawa, czyli konstytucja, zawiera zapis i o wolności słowa, który jest argumentem "za" ową artystką, jak i zapis o poszanowaniu uczuć religijnych, który jest argumentem "za" sądem. A wszystkiemu winien...

Sezon ogórkowy

Bo gdyby nie on, sprawy by w ogóle nie było. Dlaczego? Ano z tej prostej przyczyny, że ktoś nie pomyślał i miał ochotę znaleźć sensację na sezon. Tym kimś jest komisarz wystawy bądź właściciel galerii. To jemu pierwszemu powinno przyjść do głowy, że jedno z dzieł artystki (może nawet nie jedyne) żadnym dziełem sztuki nie jest, a wręcz odwrotnie, jest kiczem, czyli czymś takim jak makatka nad tapczanem z jeleniem gryzącym trawkę nad ruczajem, po którym pływają śnieżnobiałe łabędzie. I jako takie (czyli kicz) owo "zdarzenie artystyczne" w ogóle nie powinno wyjść poza ściany pracowni.

Tak właśnie myślę. Ale, że mamy wolność, każdy na ten temat ma prawo mieć własne zdanie.

Marek Teschke

2003.07.30