KORESPONDENCJA Z FRONTU (2)
Poniedziałek, 10 lipca
W pierwszym odcinku relacji z frontu walki o normalne lecznictwo opisałem, w jaki sposób trafiłem do szczycieńskiego szpitala na salę "pod specjalnym nadzorem", gdzie przez noc lekarz wraz z pielęgniarkami wykonali niezbędną pracę, by zapanować nad ułomnościami i niedostatkami mojego organizmu. To się w pełni udało w ciągu kilku nocnych godzin. Nie było sensu, abym pod takim nadzorem pozostawał nadal. Lekarz dyżurny ordynuje więc przeniesienie mnie do sali w drugi koniec korytarza, gdzie leżą (przebywają) chorzy wymagający mniej pilnego doglądania, a nawet wystrzegający się zbytniej troski pielęgniarek. Jeden z nich, młody człowiek po operacji mówi nawet: "Wie pan, pielęgniarki swoje - a my swoje". Jego oświadczenie przyjmuję z ulgą, gdyż jak wszyscy jestem spragniony wizyt najbliższych, a te powinny następować w określonych godzinach. Na szczęście nikt się tym nie przejmuje, o ile nie zakłóca to podstawowej działalności oddziału.
W nowym miejscu muszę przede wszystkim założyć "własne gospodarstwo". Ogranicza się ono do tego, co mam na sobie (piżama, szlafrok, papcie) oraz dodatkowo: własne mydło i inne przybory toaletowe, ręczniki, papier toaletowy (koniecznie!), komplet sztućców, gazety, radio (co bogatsi w niektórych salach mieli nawet własne telewizory), książki (nie zauważyłem, aby ktoś prócz mnie czytał), smakołyki. Nie chodzi o to, że niezbędnych przedmiotów nie dostarcza szpital, ale co swoje, to swoje. Ma to wymiar nie tylko oszczędnościowy (dla szpitala), ale także psychologiczny - jest jak w domu: przecież wiadomo, że własne papcie to symbol odpoczynku, całkowitego relaksu. I o to chodzi.
No i koniecznie telefon komórkowy! Łącznik ze światem ludzi zdrowych. Na sali jest telefon, ale działa tylko w jedną stronę - można dzwonić do nas, my możemy się porozumieć tylko z automatu na kartę umieszczonego na korytarzu, a przecież nie każdy wstaje z łóżka. Komórka spełnia więc istotną rolę w życiu chorego na oddziale. Do komunikacji z pielęgniarkami służy przycisk umieszczony w ścianie przy łóżku chorego. Gdy się go przyciśnie, by zażądać od pielęgniarki jakiejś czynności, rozlega się donośne brzęczenie zdolne obudzić umarłego (po kilku godzinach tego brzęczenia się już nie słyszy, a pielęgniarki jednak reagują). Nie zdarzyło się, aby pacjent musiał czekać dłużej niż minutę. Nawet w nocy. Przy mocnym bólu i koniecznej interwencji lekarz dyżurujący dokonuje nawet odpowiedniego zabiegu chirurgicznego. Wiem, bo byłem świadkiem, kiedy taka pomoc była potrzebna choremu z mojej sali. Moje zaufanie do tego medyka wzrosło o 100%, chociaż nie mam pojęcia na czym zabieg polegał. Mnie interesowała jedynie ulga chorego, a nawet uśmiech, jaki pojawił się po kilku godzinach na jego twarzy.
Po południu odwiedził naszą salę ksiądz katolicki zapraszając na modlitwę i mszę św. do kaplicy szpitalnej. Okazało się, że takowa na terenie szpitala się znajduje. Niestety, jest zamykana na klucz i otwarta tylko w czasie wizyty księdza czy na kilkanaście minut przed jego wizytą. Nie podoba mi się to, chociaż rozumiem intencje opiekunów kaplicy - boją się o wandalizm(?) czy inne szkody, które ktoś nieodpowiedzialny mógłby w kaplicy wyrządzić. Ja rozwiązałbym jednak sprawę inaczej, z korzyścią dla pacjentów: klucz mógłby być np. w dyżurce pielęgniarek i udostępniany chorym, którzy mieliby potrzebę porozmawiania sam na sam z Bogiem. Pozbawienie ich tej możliwości trochę umniejsza znaczenie istnienia kaplicy, a nawet opieki duszpasterskiej. Chociaż napis na drzwiach informuje, że po zgłoszeniu telefonicznym kapelan szpitalny pojawi się na każde żądanie. A jednak - to nie to. Chwile zwątpienia czy potrzeba duchowego wsparcia pojawiają się bowiem w zupełnie nieoczekiwanych momentach, także u niewierzących, a wychowanych w religijnych domach. To im przede wszystkim winni jesteśmy stworzenie możliwości pojednania się sam na sam z Bogiem. O znaczeniu terapeutycznym modlitwy nie będę wspominał, bo ona dla wszystkich wierzących jest chyba jasna. Wiem, że można się modlić leżąc w łóżku, chodząc po korytarzu, czy nawet paląc skrycie na schodach papierosa. Ale po co, skoro mamy w szpitalu kaplicę?
Środa, 14 lipca
Mimo iż robię te notatki w środę, właściwie opisuję zdarzenia z niedzieli. O zdarzeniach trudno zresztą mówić, bo niedziela - wiadomo dzień świąteczny. Nic istotnego się nie dzieje. Tyle, że na oddział przybywają ofiary sobotnich dyskotek i zabaw. Młodego chłopaka skopano do nieprzytomności, inny nie wie nawet co się stało, bo ktoś walnął go z tyłu i stracił przytomność, a jeszcze inny został potrącony przez samochód i wygląda jakby się całował z rozjuszoną tygrysicą lub z czołgiem.
Dużo tego jak na mały przecież oddział. Na szczęście zachodzi tylko podejrzenie o wstrząs mózgu, a w takich wypadkach po trzech dniach obserwacji można odesłać amatorów mocnej zabawy do domów. Będziemy ich żegnać z życzeniami, by unikali wiejskich dyskotek. Na salach sporo odwiedzających, trochę więcej szumu, ale nikomu to specjalnie nie przeszkadza. Personel robi swoje, chorzy jeżeli mogą, objadają się frykasami. Ja nie mogę. Zaordynowano mi głodówkę.
Niestety, nie zmieszczę w tym felietonie opisu serwowanych posiłków, ani moich dalszych losów, chociaż chciałem. Trudno, będzie jeszcze jeden(?) odcinek. Na razie wszystko jest w porządku. Nawet miło, bo atmosfera taka bardziej rodzinna, sprzyjająca leczeniu, niż sztywna i sztuczna. Komu i czemu to zawdzięczamy w szczycieńskim ZOZ-ie? Przecież nie ministerstwu zdrowia. O tym w następnych notatkach.
Obyśmy w jako takim zdrowiu ich doczekali.
Marek Teschke
2004.07.28