Kartki z dziennika
Sobota, 25 października
Zawiało, sypnęło śniegiem. Pierwsze zwiastuny zimy. Czy nie za wcześnie? Jeszcze na moich ogrodowych jaworach i brzózkach liście się jakoś trzymały, a octowiec pysznił się swoimi jesiennymi kolorami. Teraz liście oblepione mokrym śniegiem walą się na ziemię jak kawałki błota. Palę ognisko, grabię co się da, staram się spalić resztki z bujnego lata. Jednak nic prócz wonnego dymu nie uzyskuję. Prędko uciekam do domu, by się nie przeziębić. Na szczęście pod płytą w kuchni wesoło buzuje ogień. Miłe ciepełko rozgrzewa mi ciało i duszę. Tę ostatnią nie do końca. Mam tak przewrotny umysł, że natychmiast przychodzą mi do głowy bezdomni, których część nie ma gdzie uciec. A widzi się ich sporo na ulicach. Czasami podchodzą i proszą o papierosa czy pieniądze na bułkę dla dzieci. Niektórych nawet poznaję - zwyczajni menele zbierający na butelkę "Juranda" czy "jabola". Ale gdy w kieszeni dzwoni mi jakiś drobiazg - daję. Może któryś z nich rzeczywiście potrzebuje na bułkę dla dziecka? Lepiej stracić złotówkę, którą ktoś przepije niż odmówić komuś, kto rzeczywiście pospieszy kupić dziecku chleb. Siedząc przy kuchennym stole i popijając gorącą herbatę myślę o tych bezdomnych w Szczytnie, którzy w taki dzień jak ten, a z pewnością nadejdą jeszcze gorsze, nie będą mieli się gdzie schronić. Czy burmistrz o nich pomyślał?
W ogóle dużo mówi się o bezdomnych. Wiem, że część z nich wybrała sobie taki tryb życia. Tłumaczą, że chcą być wolni, a do schroniska nie dadzą się zaciągnąć nawet policji. Ale inni? W MARKOCIE "zimuje" przeszło dwadzieścia tysięcy bezdomnych, w innych podobnych miejscach z pewnością drugie tyle. A o ilu nic nie wiemy? I skąd się biorą? Za komuny ich nie było? Gazety i telewizja na ten temat milczały. Bo było tak dobrze i nie było problemu? Pewnie był, a o milczenie mediów zadbała cenzura. Nie zmienia to faktu, że teraz pewnie jest ich więcej i są bardziej widoczni. Pamiętajmy o nich. Gdy jest nam źle, gdy jesteśmy chorzy, brakuje nam na wszystko pieniędzy, a jutro z pewnością nie przyniesie nic dobrego - pamiętajmy - są tacy, którzy mają od nas gorzej.
Środa, 29 października
Najpopularniejsze seriale telewizyjne stają się coraz ciekawsze. Pierwszy z nich, zatytułowany "Afera Rywina" rozwinął się tak szeroko, że nie wiadomo kiedy i jak się skończy. Właśnie ostatnio, kiedy zdawałoby się, że rewelacją są wyjaśnienia redaktora Michnika o manipulacjach p. Jakubowskiej wokół ustawy o mediach, a dotyczących przełożenia terminu rozpatrywania projektu przez rząd, nagle, jak diabeł z pudełka, wyskoczył szef biura premiera p. Wagner i oświadczył, że ani p. Jakubowska nie dążyła do przeniesienia terminu, ani nie miał na to wpływu redaktor Michnik, bo to on sam, czyli Wagner skreślił z porządku posiedzenia gabinetu rozpatrywanie tego projektu. Skoro tak mówi, to albo ma rację i przed sejmową komisją stają sami kłamcy, albo racji nie ma, bo przecież jego pamięć także jest zawodna i może takiego drobiazgu nie pamiętać. A premier na ten temat milczy. Michnik mówi, że to dlatego, że nic o manipulacjach przy ustawie nie wiedział, a ja z kolei pamiętam, bo słyszałem na własne uszy, że p. premier przenosząc p. Jakubowską z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego (brzmi to jak dobry żart!) na szefa swoich doradców politycznych powiedział wyraźnie, że będzie ona nadal opiekować się ustawą. Co w zasadzie nic nie oznacza, ale nie ma też zwyczaju, aby robotę z jednej posady zabierać na drugą. Bo to wygląda trochę tak, jakby szewc, który nie zdążył naprawić butów na jednej posadzie, zabrał je ze sobą na, dajmy na to, budowę wodociągów w specjalnej strefie ekonomicznej, aby tam dokończyć zelowanie.
Dla wszystkich zmartwionych rychłym zakończeniem tego serialu mam dobrą wiadomość: z wiarygodnego źródła mi doniesiono, że zanosi się jeszcze na bardzo wiele odcinków. Optymiści twierdzą, że będzie ich jeszcze wystarczająco dużo, abyśmy zapomnieli, jaki był początek całej historii.
W drugim serialu pod nazwą "Sprawa starachowicka" akcja osiągnęła jeden z punktów kulminacyjnych: w sejmie kolegom partyjnym udało się uratować stołek ministra Janika, przez towarzyszy nazywanego pieszczotliwie - z racji swego charakteru - "Misiem". Może i dla kolegów jest on dobrotliwym "Misiem", ale ja widziałem, jakie są skutki obcowania z niedźwiedziami, gdy jakiś pijany delikwent wpadł do fosy na wybiegu niedźwiedzi w warszawskim parku praskim. Nikomu tego nie życzę. Ale kolegów partyjnych ministra rozumiem: jeden człowiek, niedźwiedź czy miś, nie może odpowiadać równocześnie i za swoich dorosłych przecież podwładnych w ministerstwie, i za komendę policji, i za całą gromadę już zwolnionych doradców, i kto tam wie jeszcze za kogo. Za to komendant główny policji podał się dymisji, bo uzupełniał swoje zeznania, ale robił to tak niezręcznie, że nawet naczelny prokurator Kurczuk wziął to przez pomyłkę za zmianę zeznań i mataczenie. Nic mnie to w gruncie rzeczy nie obchodzi, bo nie interesują mnie wewnętrzne sprawy tej partii, ale za to znam prawdziwe powody dymisji generała: otóż generał sam na siebie ukręcił pętlę - jeżeli o całej sprawie, to znaczy o planowanej akcji aresztowań w Starachowicach nie poinformował swojego przełożonego wiceministra Sobotki, to wykazał niesubordynację, a jeżeli zgodnie z nakazem służbowym wiceministra powiadomił, to go wkopał, bo ten ostatni wszystkiemu zaprzecza, chociaż jego nazwisko przywołują jeszcze inni dwaj posłowie (w tym jeden "baron", który się zresztą z partii wypisał). Tak czy inaczej komendant się spalił, bo "czy kowal zabił, czy kowala zabili" na jedno wychodzi.
Temu serialowi także wróżę jeszcze długi żywot na antenie, co może mnie tylko cieszyć, bo dostarczy niejednego tematu do mojego felietonu.
Marek Teschke
2003.11.05