...na świąteczne stoły obecnie nie stanowi problemu, ponieważ wystarczy mieć zasobny portfel i wszystko można kupić. A kto bystry w internetowej sieci, ten wprost do domu te zakupy dostanie. Proste, wygodne i bezstresowe.
Pracuję w firmie handlowej i problem zaopatrzenia sklepów jest mi doskonale znany. W latach osiemdziesiątych towar pozyskiwano między innymi uczestnicząc w Targach Handlowych w Poznaniu. Tam podpisywano umowy i zdobywano zaopatrzenie. Tuż przed wyjazdem odbywały się narady, na których ustalano strategię. Pani Prezes Marcjanna Dobrońska rozdzielała zadania i akceptowała listę przygotowanych koniaków na prezenty. Gdy spotkanie dobiegało końca, jedna z uczestniczek oznajmiła: „jeszcze tylko sprawię sobie nową bieliznę i możemy jechać”. Na co pozostałe koleżanki odpowiedziały: „Faktycznie, trzeba nowe majtki założyć”. Trochę mnie to zdziwiło, więc spytałam naiwnie: „To tam będziecie uprawiać seks?” . Usłyszałam, że jestem durnowata, że to w razie wypadku, bo gdyby, nie daj Boże, zdarzył się, to przecież trzeba w karetce i szpitalu jakoś wyglądać. Potem przez wiele lat w moim pracowniczym środowisku, gdy któraś z pań kupowała bieliznę, my od razu komentowałyśmy, że wybiera się w podróż. Pani Prezes Dobrońska wyjazdowy czas do Poznania podsumowuje tak: „był humor, niepokój i właśnie strach o życie, czy dojedziemy, czy wrócimy, czy nie przydarzy nam się wypadek”. W Poznaniu zawierane były umowy na artykuły przemysłowe z producentami, drobnymi z rzemieślnikami, którzy rozstawiali tam swoje kramy. Do sklepów w Szczytnie dzięki tym wyjazdom trafiały tkaniny, pasmanteria, sukienki.
Gdy przypomniałam pani Prezes historyjkę o bieliźnie, to zrewanżowała się adekwatną opowieścią. Otóż podczas jednego z wyjazdów nasze dzielne spółdzielczynie zakwaterowanie zostały w czteroosobowym pokoju. Wieczorem porozkładały się w łóżkach i gadały, śmiały, wygłupiały. Wtem do pokoju wszedł odziany jedynie w slipki młody człowiek, a na widok tylu pań rezolutnie zapytał: „Czy trafiłem do raju?”. Odpowiedziały ze śmiechem, że tak, ale ma do czynienia z ziemskimi anielicami, a jego koledzy śpią w pokoju obok. Kontynuując wątek rozbierania pani Prezes przypomniała mi, że tuż przed świętami największy problem stanowiło zaopatrzenie sklepów w pieczywo. Wówczas w piekarniach panowała tak gorąca atmosfera, że piekarze, by sprostać zadaniu zaopatrzenia całego miasta i często powiatu w pożądany chleb, pracowali rozebrani do rosołu. Piekarnie nie nadążały z produkcją i chleb często był sprowadzany z innych miast - z Iławy, Ostródy, Pisza. Oczywiście pamiętam te kilometrowe kolejki po chleb i pamiętam też, że zawsze na święta rodzice kupowali kilka bochenków. Teraz, gdy kupujemy jeden, to często zostaje nietknięty. Trudno mi teraz zrozumieć czemu tak dużo tego chleba zjadaliśmy, a teraz mniej. Już wiem! Rozebrani do rosołu piekarze go wypiekali i nasze podniebienia rozpieszczali.
W tym miejscu jako ciekawostkę podam, że „Społem” było największym producentem pieczywa i dlatego też w 1986 rozpoczęto starania, by przy ulicy Moniuszki w Szczytnie uruchomić piekarnię gigant. Wreszcie w bydgoskim „Spomaszu” zakupiono opalany gazem piec tunelowy o zdolności produkcyjnej 6t/16h. W tym ponad 17- metrowym piecu wypiek trwał 45 minut. Oczywiście byłam obecna przy próbnych wypiekach. Tak mnie pachnące, rumiane bochenki wówczas zainspirowały, że napisałam tekst, który przechowuję do dziś i z tym tekstem poszłam do Józefa Kusztala, ówczesnego przewodniczącego Rady Nadzorczej. Poprosiłam go o pośrednictwo w zamieszczeniu pochwalnej informacji o piekarni w „Kurku Mazurskim”. Pan Józef przeczytał podany tekst i odpowiedział, że to jest reklama spółdzielczej działalności i w jego ocenie należy za to zapłacić. Ze śmiechem dodał: „chyba że będzie tam coś o seksie, to na pewno zamieszczą”. Kartkę zabrałam, a że trawiła mnie gorączka niecierpliwości natychmiast o seksie opowiadanie do „Kurka Mazurskiego” wysłałam. Co się wydarzyło? O tym w jednym z następnych felietonów.
Tymczasem jeszcze na chwile wrócę do zaopatrzenia. Kolejnym, ważnym produktem, który pojawiał się na każdym świątecznym stole był alkohol. Tuż przed świętami, zanim trafił do sklepów, był przechowywany w pozbawionych ogrzewania pomieszczeniach magazynowych. Jak wspomina Prezes Dobrońska - „tylko spirytus nie bał się mrozu”, inne alkohole trzaskały jak petardy. By uniknąć strat, wstawiano do pomieszczenia kozę i paląc koksem ogrzewano butelki. Uratowane trunki na półki sklepowe trafiały i w parze z chlebem dobrze się sprzedawały.
Grażyna Saj-Klocek