W poniedziałek 19 marca po ciężkiej chorobie zmarł Marek Plitt. Z „Kurkiem Mazurskim” związany był od początku istnienia gazety. Zostanie w naszej pamięci nie tylko jako twórca poczytnej, popularnej wśród czytelników „Kroniki prowincjonalnej”, ale przede wszystkim dobry człowiek i wspaniały przyjaciel.
Trudno jest pisać o Marku w czasie przeszłym, bo ciągle wydaje się, że za chwilę stanie w drzwiach redakcji ze swoim nieodłącznym atrybutem - aparatem fotograficznym … Bo Marek to osoba nierozerwalnie związana z „Kurkiem Mazurskim”. Współtworzył naszą gazetę przez ponad 27 lat, czyli od początku jej istnienia. Zawsze pozostawał dobrym duchem „Kurka” i bodaj najbardziej rozpoznawalnym jego redaktorem. Zasłynął jako autor „Kroniki prowincjonalnej”, rubryki cieszącej się bardzo dużą poczytnością wśród czytelników. Kiedy przed laty redakcja przeprowadziła ankietę na temat popularności poszczególnych działów tematycznych, okazało się, że to właśnie słynna „prowincja” jest czytana najchętniej. Marek pisał z pozoru o błahych sprawach – dziurach w drogach, przekrzywionych znakach drogowych, śmieciach. Jednak to do niego najczęściej zwracali się czytelnicy z prośbą o interwencję, wiedząc, że będzie skuteczna. Dzięki Markowi udawało się rozwiązać wiele takich z pozoru małych problemów. Dlatego mieszkańcy w pierwszej kolejności liczyli na pomoc „Kurka”, a nie urzędników. Zresztą i dla wielu z nich „Kronika prowincjonalna” była często lekturą obowiązkową, bo dzięki niej dowiadywali się, gdzie trzeba załatać dziurę, poprawić znaki czy uprzątnąć śmieci.
Marek pełnił w naszej redakcji kilka funkcji – był reporterem, fotografem i grafikiem. Sam nieraz mówił, że nie ma zacięcia do pisania. Od czasów młodości fascynowała go technika, wynalazki i teorie naukowe. Choć zwykle małomówny, na ich temat potrafił zawzięcie dyskutować i spierać się godzinami. Jako młody chłopak zaczytywał się w powieściach fantasy, zresztą był prawdziwym znawcą tego gatunku. Z drugiej strony miał duszę artysty. Upust temu dawał poprzez swoją pasję fotograficzną. Marek był wrażliwy na piękno. Jak nikt potrafił uchwycić w obiektywie wschód i zachód słońca, sportretować ładną dziewczynę, czy uwiecznić przyrodnicze osobliwości. Dziennikarzem został trochę mimo woli, wciągnięty w ten fach przez wir historii, po przełomie 1989 r. Jako człowiek związany z pierwszą „Solidarnością”, stał się współzałożycielem „Kurka”, na łamach którego prezentowano kandydatów związku w wyborach samorządowych 1990 r.
Choć bardzo cichy, spokojny i cechujący się niemal anielską dobrocią, miał ogromne poczucie humoru. Wokół jego pracy w „Kurku” krąży mnóstwo anegdot. Bywał roztargniony i zapominalski, co nieraz skutkowało przeróżnymi gafami. Pewnego razu, pisząc swoją „Kronikę”, zapomniał imienia jednego z opisywanych urzędników. Licząc, że sobie przypomni, tymczasowo, dla żartu, „ochrzcił” go Ambrożym. Zapomniał jednak sprawdzić, jak naprawdę ma na imię bohater jego artykułu i do druku poszło to, które Marek wymyślił naprędce. Urzędnik nie był tym zachwycony, tym bardziej że dla jego znajomych na zawsze pozostał już Ambrożym.
Marek miał dystans do siebie i swoich wad. Przed laty w „Kronice” sam przyznał się czytelnikom do jednej z nich, parafrazując fragment znanej piosenki Wilków: „lecę, bo spóźniłem się” ... Słowa te pasują do mnie jak ulał. W życiu bowiem nie zdarzyło mi się, abym na jakąś imprezę, czy inne ważne wydarzenie, zdążył jeszcze przed rozpoczęciem. Wiecznie się gdzieś spóźniam, co doprowadza do szewskiej pasji moich współpracowników.
Wiemy, że nie chciałby, abyśmy wspominali go „na smutno”, bo stronił od patosu i nadmiernej powagi. Jednak dziś, gdy nie ma Go już wśród nas, odczuwamy ogromną pustkę, żal i smutek. Żegnaj, Marku! Bardzo będzie nam Ciebie brakowało.
Zespół redakcyjny
„Kurka Mazurskiego”