Zimy szukałam w górach - tam znalazłam jedynie sztuczny śnieg; gdy wróciłam na Mazury – przywitał mnie prawdziwy, biały puch. Nie traciłam czasu, natychmiast wyciągnęłam biegówki i ruszyłam w leśnodworski las.
Szusowałam po drogach, na których jako jedyna kreśliłam swój ślad. Byłam pierwszą osobą wkraczającą o tak wczesnej porze w królestwo zwierząt. Widziałam odciski prawowitych mieszkańców i specjalnie zbaczałam z wytyczonego traktu, by narciarski szus łączyć z tropami. Cisza, spokój i bajkowy krajobraz – wszystko otulone śniegiem. Oczywiście co chwila przystawałam i wyciągałam aparat, by fotografować to zimowe piękno lasu. Taka pozorna samotność (sama, ale nie samotna) sprzyjała refleksji. Przypomniałam sobie swój pierwszy kontakt z biegówkami... Było to 25 lat temu, mój ówczesny szef (obecnie serdeczny kolega) Boguś Palmowski pewnego dnia powiedział, że w sobotę pracujemy do 11-tej i służbowym samochodem jedziemy do lasu na kulig i zawody narciarskie. Tak, tak kiedyś nie było weekendów pracowało się w soboty do 13-tej. Pomysł szefa bardzo się wszystkim spodobał i do służbowego żuka tyle się ludzi zebrało, że kierowca trzy razy kursował. W lesie rozpaliliśmy ognisko, były służbowe kiełbaski i chleb oraz niesłużbowe napoje, samochodowa muzyczka i zabawa na całego. Niezapomniany kulig w stronę Strugi i mój pierwszy start w zawodach narciarskich. Bieganie na biegówkach polega na szuraniu nogami i ja szurałam bardzo dobrze mając na stopach olbrzymie, męskie narciarskie buty, mniejsze było zajęte, a ja nie chciałam czekać i całą trasę pokonałam zdobywając wśród startujących kobiet pierwsze miejsce. Potem, gdy TKKF organizował biegi ja często brałam w nich udział zajmując dobre miejsca, ale gdy w zawodach zaczęła startować Halinka Biziuk – nie miała równych. Pewnego dnia wiedząc, że jest bezkonkurencyjna Halinka pobiegła na luzie, ja to wykorzystałam i poszłam na całość, tak dawałam, że gdy Wiesiu Siurnicki złapał mój czas... okazało się, że jestem lepsza. Wówczas Halinka zażądała powtórzenia biegu. Ja usmarkana, spocona jak mysz, ze śliną zamarzniętą na brodzie nie nie miałam siły, więc położyłam się, jak to zwykła teraz czynić Justyna Kowalczyk, na śniegu i Halinka odpuściła. Dopiero teraz rozumiem zachowania i zmęczenie prawdziwej biegaczki, choć wówczas jeszcze o niej nie słyszałam – królowa nart urodzona w 1983 r. pewnie też nie wiedziała, że będzie gwiazdą i idolką. W tamtych czasach, gdy szłyśmy z nartami ja, Marzenia i Ela, to za nami wołali „E Małysz!”. Trzeba było wielu lat, by ludzie oswoili się z widokiem narciarek. Mam też wielką satysfakcję, że kilka osób zaraziłam swoją pasją, a Bogusiowi dziękuję że tak urozmaicił sobotni dzień pracy.
Podziwiam Justynę, bo jej starty dostarczają mi wiele emocji i wiem, że nie zawsze musi być podium. Dla mnie jest niepodzielną Królową Nart.
Wspominam, fotografuję i ni z tego ni z owego dotarłam do miejsca, gdzie dawniej odbywały się zawody. Po prawej stronie szosy parkowaliśmy samochody, rozpalaliśmy ognisko, po lewej trasa zawodów. Dziś zielony szlaban broni dostępu na leśny parking, a roślinność tak wybujała, że trudno uwierzyć, iż tam on kiedyś był. Bokiem mijał metalową zaporę i szusuję dobrze znaną, choć tak bardzo zmienioną drogą. Zatrzymuję się u podnóża górki i sama śmieję się do siebie, jak tu zasadzałam się z aparatem i fotografowałam upadki koleżanek. Wszystkie jadąc z tej górki się wykładały. Pewnego razu zaczaiłam się z aparatem, by uchwycić upadek Bożenki, która miała narty po raz pierwszy na nogach, a ona tak swobodnie i z wdziękiem zjechała, że aż sama straciłam z wrażenia równowagę i pacnęłam w śnieg.
Kilka ruchów kijkami i już jestem na głównej wśródleśnej drodze, a tam niespodzianka dwa narciarskie tory. Wybieram jeden z nich i kłaniając się Ignacowi – dębowemu pomnikowi przyrody jadę sobie z lekkością i łatwością, dziękując poprzednikom za ślad. To było pierwsze tegoroczne szusowanie i jeśli zima pozwoli na pewno nie ostatnie. Trzeba cieszyć się tym, co dostarcza matka natura i fajnie jest samemu tworzyć tor, by innym było łatwiej, ale fajnie jest też wskoczyć w utworzony ślad wówczas nam jest łatwiej. Spacerujące po leśnych drogach osoby często bezwiednie wędrują po takim utworzonym torze i niszczą go narciarzom. Wypływa to z nieświadomości, nie zaś złośliwości, bo gdy na swojej drodze zobaczyłam rodzinkę składającą się z mamy, taty, babci i dwóch pociech, to wcale nie miałam im za złe, że sankami zacierają narciarski tor. Wręcz odwrotnie ucieszyłam widokiem normalnej rodzinki i poprosiłam o fotkę z dziećmi w tle, kto wie kto wie może to Małysz a może Justyna? Za chwilę spotkałam kolegę Tadeusza, co na samotną wyprawę także ruszył. Szkoda, że się nie szybciej, ja kończyłam bieg, a on dopiero zaczynał. Z tego wniosek, że znów warto, tak jak za dawnych dobrych czasów, skrzykiwać się i wspólnie szusować.
Grażyna Saj-Klocek