Wiele się mówi o profilaktyce pozwalającej skutecznie walczyć z chorobami nowotworowymi. Sami lekarze często apelują do pacjentów o wykonywanie badań i czujność. Jak to wygląda w praktyce? Nie najlepiej. Świadczy o tym zamieszczony poniżej wstrząsający list naszej Czytelniczki, u której wykryto guza piersi. Jej wizyty u lekarza zakończyły się zlekceważeniem, poniżeniem i całkowitą obojętnością ze strony kogoś, kto w swoich obowiązkach ma ratowanie zdrowia i życia innych.
Nie piszę do Państwa, żeby zaspokoić plotkarskie potrzeby. Piszę, bo czuję się zwyczajnie oszukana i zawiedziona.
Jestem 35-letnią matką trojga dzieci, która nigdy nie korzystała z usług NFZ, oprócz porodów rzecz jasna. Jako uczciwa, od lat pracująca i odprowadzająca składki zdrowotne oraz podatki obywatelka nie obawiałam się o moją przyszłość. Jednak jakże byłam rozczarowana, gdy przyszedł dzień, w którym odkryłam w swojej piersi guza.
Na początku grudnia 2011 r. umówiłam się na badanie piersi, które wyznaczono na kwiecień 2012 r. Kiedy po tygodniu odkryłam kolejnego guza, doszłam do wniosku, że nie mogę dłużej czekać. Postanowiłam szukać dalej i umówiłam się na prywatną wizytę u ginekologa, który po zrobieniu badania USG przepisał mi antybiotyk zaznaczając, że jeśli po skończonej kuracji guzy nie znikną mam udać się do onkologa. Niestety czarny scenariusz się spełnił. Chcąc umówić się na wizytę, w połowie grudnia 2011 r., dowiedziałam się tylko, że rejestracja będzie możliwa w połowie stycznia 2012 r. W obawie o zdrowie postanowiłam udać się do onkologa, poczekać w kolejce i licząc na to, że dostanę się do gabinetu, zaproponować przyjmującemu lekarzowi, żeby potraktował mnie jako pacjentkę na prywatnej, czyli płatnej wizycie. Nie liczyłam na to, że lekarz zostawi zarejestrowanych wcześniej pacjentów, by zająć się mną, ale łudziłam się, że może wciśnie mnie gdzieś na koniec kolejki lub przynajmniej sam ustali wcześniejszy termin. Przecież tyle mówi się o profilaktyce i wczesnym wykrywaniu raka. Jednak lekarz nawet nie chciał mnie wysłuchać, kiedy już go błagałam i powiedziałam, że zapłacę jak za prywatną wizytę usłyszałam słowa, które do dziś wywołują we mnie emocje. Lekarz powiedział: “Ja mam dziś 50 pacjentek, pani byłaby 51 a zbadanie Pani zajęłoby mi 10 minut a ja nie mam czasu.” Kiedy otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć lekarz dodał: “Nawet gdyby mi tu Pani umarła, to i tak Pani nie przyjmę”. Zszokowały mnie te słowa. I to mówi lekarz do pacjenta. Przykre to i bolesne. Jednak nie poddałam się, w końcu miałam dla kogo żyć. Zaczęłam szukać pomocy w większym mieście. Oczywiście, jako że był to koniec roku już nawet nie brałam pod uwagę wizyty refundowanej przez NFZ. Droga nie była łatwa, w końcu jednak umówiłam się na początku lutego 2012 r., prywatnie na USG a następnego dnia na prywatną wizytę u onkologa. Nie wierzyłam własnym oczom i uszom kiedy weszłam do gabinetu a za biurkiem czekał na mnie ten sam lekarz, który wcześniej życzył mi śmierci. A w odpowiedzi na moje „dzień dobry” usłyszałam: “To znowu Pani? Czego Pani znowu ode mnie chce?” Gdy powiedziałam, że mam USG i chcę, by mi powiedział czy guzy w piersi, które mam od ponad dwóch miesięcy to nie rak, usłyszałam od lekarza: “To Pani nie wie co Pani jest? To po co tu Pani do mnie przychodzi!” Gdy zapytałam czy mam się leczyć sama i sama stawiać sobie diagnozę usłyszałam tylko, że lekarz “takich pacjentek jak ja ma 150 dziennie.
Lekarz, choć teraz to już nie wiem czy to właściwe określenie, nie zbadał mnie, spojrzał tylko przelotnie na USG po czym burknął coś pod nosem z jakiego powodu te guzy mogły powstać. Na koniec dodał, że następne kontrolne USG miał zlecić za rok, jednak “skoro jestem taka natarczywa i natrętna to zleci jego wykonanie za pół roku”. I tak oto, zrezygnowana, poniżona i rozczarowana wróciłam do dzieci i męża nadal niepewna jutra. Zostałam potraktowana jak zwykła rzecz, która samą swoją obecnością przysporzyła komuś tyle nerwów. Zmarnowała cenne 5 minut komuś, kto ma za zadanie pomagać, leczyć i udzielać pomocy, a przynajmniej nie szkodzić i udzielić jakiejś informacji na temat zdrowia, jeśli nie leczyć.
Celowo nie użyłam nazwisk ani nazw miejscowości, gdyż nie chcę rozgłosu, nie chcę też nabrudzić komuś w jego oszałamiającej karierze lekarskiej. Napisałam to tylko po to, bo uważam, że nie powinnam milczeć. Bo może kogoś też spotka lub spotkała podobna sytuacja i kiedyś zdecydujecie się znowu opisać podobną historię, a głos tłumu znaczy więcej niż głos jednostki.
Stała czytelniczka
(dane do wiadomości
redakcji)