A jeszcze tak niedawno...

Żyjemy w kraju europejskim. Polska nie różni się dzisiaj jakoś szczególnie od swoich sąsiadów. Poziom techniki zbliżony. Obyczajowość takoż. A przecież jeszcze bardzo niedawno zasób wiedzy przeciętnego Polaka o tym jak wygląda świat poza granicami tak zwanych „demoludów” był wstydliwie żenujący.

Kiedy w początku lat siedemdziesiątych wypoczywałem po ciężkim dniu pracy na wyjeździe, w pokoju niewielkiego pensjonatu w Szwecji, zapukał do drzwi recepcjonista z informacją, że ktoś do mnie telefonuje. Zerwałem się z łóżka, aby biec do recepcji, bowiem w pokoju nie było aparatu telefonicznego. Tymczasem zdziwiony pracownik pensjonatu pyta, gdzież to zamierzam iść i wręcza mi jakieś małe płaskie pudełeczko z uprzejmym „proszę rozmawiać”. Zgłupiałem, bo nie wiedziałem do czego może służyć urządzenie o kształcie zbliżonym do wyglądu dzisiejszych „komórek”. Był to po prostu telefoniczny aparat bezprzewodowy, jakich w recepcji posiadano kilka i które przynoszono, w razie potrzeby, do pokoju gościa. Tylko że w Polsce nikt wówczas nie słyszał o bezprzewodowych telefonach, a kształt aparatu w niczym nie przypominał typowej słuchawki telefonicznej z owych czasów. Nijak zatem nie kojarzył się z instrumentem do gadania i słuchania. Trochę mi było wstyd, kiedy szwedzki recepcjonista uczył mnie jak rozmawiać przez owo dziwo.

W tamtych latach ogólnie stosowanym rezerwuarem z wodą do spłukiwania sedesu był zbiornik zawieszony pod sufitem, a wodę spuszczało się, pociągając za porcelanowy uchwyt zwisający ze zbiornika na metalowym łańcuszku. Nie przypominam sobie urządzeń typu kompakt, ani żadnych innych. Pociągało się za sznurek lub łańcuszek i już. Toteż kiedy po raz pierwszy przyszło mi stawić czoła (no może tutaj akurat nie czoła) urządzeniu sanitarnemu w amerykańskim hotelu w Chicago zgłupiałem, bo nie było tam żadnego rezerwuaru, żadnych rurek, a sedes wystawał sobie jakby nigdy nic z okafelkowanej ściany. Tym razem, ogarnięty rozpaczą, sam doszedłem do tego, że należy wcisnąć naścienny kafel wyróżniający się kolorem. Ale trochę czasu mi to zajęło. Kto wówczas słyszał w Polsce o ukrywaniu w ścianie takiego urządzenia jak rezerwuar, skoro wszystkie niezbędne rury montowano na wierzchu.

Choć muszę tu opisać pewien wyjątek. Otóż właśnie w latach siedemdziesiątych podjęto prace remontowe w pomieszczeniach recepcyjnych Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Dotyczyły one przestronnych sal parteru, włącznie z publicznymi toaletami. I oto nagle nad sedesami zniknęły rezerwuary z łańcuszkami. Pojawiły się natomiast wystające ze ściany metalowe przyciski. Pięknie i nowocześnie! Czar prysnął, gdy pewnego dnia, przy okazji montażu jakiejś ważnej wystawy, miałem okazję dostać się do pomieszczeń zaplecza sąsiadujących z sanitariatami. Okazało się, że rezerwuary z łańcuszkami istnieją nadal. Tyle że oddzielono je od właściwego pomieszczenia ścianką działową. A zamontowany w ściance nowoczesny przycisk napina ten sam stary łańcuszek niczym cięciwę łuku, bowiem jego dolny koniec przywiązano na stałe do haka w ściance. Po stronie niewidocznej dla użytkownika. Dalej normalnie – woda spływała z góry, tyle że poza zasięgiem wzroku delikwenta.

Zabawne bywały zagraniczne wpadki wynikające z braku światowego obycia. Także te językowe. Na początku lat osiemdziesiątych poleciałem do Paryża z autorską wystawą Kazimierza Szemiotha. Mieliśmy wówczas w rodzinie małe dziecko, toteż żona, zestawiając listę niezbędnych zakupów, umieściła pozycję – proszek do prania pieluch. W Polsce używano wówczas proszku „Cypisek”. Jednak reglamentowana ilość jakoś nie starczała na potrzeby naszego niemowlaka.

Jestem więc w którymś z oszałamiających supermarketów. Ogłupiały przechadzam się wzdłuż półek ze straszliwą ilością kolorowych pudełek z proszkami. No i usiłuję doczytać się, który też z nich przeznaczono do prania pieluch. Pomalutku wpadam w popłoch, bo nie znajduję niczego w rodzaju Cypiska. Podchodzi wówczas do mnie sklepowa panienka z rutynowym pytaniem „w czym mogę pomóc?” Tłumaczę jej, że szukam proszku dla dzieci, specjalnego do prania… - i tu zabrakło mi słowa. Jak też będzie pielucha po francusku? Nie mogąc nic wymyślić palnąłem … - do prania pampers. Panienka zgłupiała. Pampers to pampers – pielucha papierowa. No, ale cóż z tego? Ci obcokrajowcy, to przecież wiadomo, że dzicz. Może u nich pierze się także i papier toaletowy? Zdjęła zatem z półki jakieś kolorowe pudełko i podała mi je. Z wyraźnym obrzydzeniem!

Andrzej Symonowicz