Bardzo dobry występ Johna Portera z zespołem oraz reaktywowany po dwuletniej przerwie konkurs im. Krzysztofa Klenczona w zmienionej formule to najważniejsze wydarzenia drugiej edycji Big Bit Fety. Wieńczący imprezę sobotni koncert na dziedzińcu nie przyciągnął jednak zbyt licznej publiczności, a szkoda, bo prezentowana w jego trakcie muzyka była naprawdę warta uwagi. foto >>

 

Bardzo dobry występ Johna Portera z zespołem oraz reaktywowany po dwuletniej przerwie konkurs im. Krzysztofa Klenczona w zmienionej formule to najważniejsze wydarzenia drugiej edycji Big Bit Fety. Wieńczący imprezę sobotni koncert na dziedzińcu nie przyciągnął jednak zbyt licznej publiczności, a szkoda, bo prezentowana w jego trakcie muzyka była naprawdę warta uwagi.

Big  Bit Feta z małą publiką

ZABRAKŁO WOLNOŚCI

Pierwszym punktem tegorocznej Big Bit Fety był konkurs im. Krzysztofa Klenczona. Odbył się on w piątek 8 lipca w amfiteatrze Miejskiego Domu Kultury. Konkurs powrócił do kalendarza szczycieńskich imprez po dwuletniej przerwie w całkiem zmienionej formule. Wcześniej przeprowadzano go podczas Dni i Nocy Szczytna, a zakwalifikowani wykonawcy obowiązkowo musieli zaprezentować przynajmniej jeden utwór Krzysztofa Klenczona. To powodowało, że jurorzy oraz publiczność wysłuchiwali często po kilka, na ogół mało oryginalnych, wersji tych samych piosenek, zwykle śpiewanych z wykorzystaniem podkładów muzycznych. Formułę tę od dawna krytykowano, by wreszcie na dobre od niej odejść. Obserwując piątkowy konkurs nie sposób było oprzeć się wrażeniu, że to słuszne posunięcie. O zwycięstwo w konkursie rywalizowały zespoły młodzieżowe grające na żywo własną muzykę należącą do szeroko pojętego nurtu rockowego. Do finału zakwalifikowano ich dziesięć, jednak trzy nie dojechały. W konkursie przeważały grupy z Trójmiasta, choć nie zabrakło także zespołów ze Szczytna. Ich wykonania oceniało pięcioosobowe jury pod przewodnictwem Michała Napiórkowskiego, szefa redakcji muzycznej studenckiego Radia UWM FM z Olsztyna. Jurorzy wysoko postawili poprzeczkę uczestnikom. Żaden z nich nie spodobał się im na tyle, by sięgnąć po główne trofeum. W tym roku pierwszej nagrody nie przyznano. Drugą otrzymał zespół Bregma z Gdańska, trzecią – DNA ze Szczytna. Oprócz tego wyróżniono grupę C3040 z Trójmiasta oraz Broken Betty z Gdańska. Dyrektor MDK-u Piotr Filipowicz zasiadający w jury nieprzyznanie pierwszego miejsca tłumaczył tym, że wykonawcom brakowało oryginalności.

– Nie chodziło nam o odszukiwanie na nowo Krzysztofa Klenczona, tylko o zgodność z duchem jego muzyki, czyli wolności, którą w tamtych czasach prezentował. Tutaj odczuliśmy, że tej wolności nie było wystarczająco dużo – ocenia dyrektor.

ZAWIODŁA PUBLICZNOŚĆ

Zwieńczeniem Big Bit Fety był sobotni koncert na dziedzińcu zamkowym. I choć tym razem, w odróżnieniu od ubiegłotygodniowych Spotkań Zamkowych, dopisała pogoda, to zawiodła z kolei publiczność. W momencie rozpoczęcia koncertu przed sceną zjawiła się jedynie garstka słuchaczy. Co prawda w miarę upływu czasu ludzi trochę przybywało, ale i tak miejscami dziedziniec świecił pustkami. Nie pomogło nawet to, że na tydzień przed imprezą organizatorzy obniżyli cenę biletu do kwoty zaledwie 10 złotych. Kto został w sobotę wieczorem w domu, powinien żałować, bo było czego posłuchać. Na początek zagrali Lachowicz & The Pigs, grupa uznawana za jedną z ciekawszych na krajowej scenie alternatywnej. Po nich wystąpili Tymon & The Transistors, nawiązujący swoją muzyką do rockandrollowych klimatów lat 60. i 70. Gwiazdą wieczoru był jednak John Porter. Mieszkający od ponad 30 lat w Polsce Walijczyk znany m.in. ze współpracy z Maanamem, przypomniał, na czym polega istota muzyki rockowej. Przy pomocy prostych w sumie środków wyrazu, bez scenicznych efektów, zaprezentował taką charyzmę, o której sezonowe gwiazdki lansowane w mediach mogą tylko pomarzyć. Jeśli w zamierzeniu organizatorów Big Bit Feta ma być hołdem dla twórczości Krzysztofa Klenczona, to występ zespołu Johna Portera, z pewnością nim był, i to bez grania w nieskończoność, jak to bywało do tej pory, jego piosenek.

(ew)/fot. E. Kułakowska