Rzadko się zdarza ostatnio, że mogę napisać coś naprawdę z dużą przyjemnością, ba, nawet z entuzjazmem. A tu akurat na samym początku lata (gdy to piszę to za oknem jest całych 12 stopni, brrr…) zajrzałem do dwóch restauracji, z których wyszedłem najedzony, z miłymi wspomnieniami i nadziejami na przyszłość. I co najważniejsze lokale te chwaliłem tu już nawet kilkanaście lat temu („Oleńka” w Jedwabnie) czy przed dwoma chyba laty – „Jagienka” w Burdągu. Nie zaglądałem do obu przez chyba ponad dwa lata i teraz żałuję. A leżą przecież tylko parę kilometrów od siebie.

Najpierw zajechałem późnym popołudniem do Jedwabna. Miałem trochę szczęścia, bo lokal zamykany jest niestety już o 19.00 (dlaczego?!, latem życie dopiero się zaczyna!). No, nieważne, pomimo późnej już pory w karcie było do wyboru dań mnóstwo, na kominku ogień buzował aż miło, a wystrój, który wielokrotnie chwaliłem nie zmienił się od piętnastu lat i bardzo dobrze, bo dokładnie pasuje do miejsca. Nie będę się powtarzał opisując ofertę, jako rybożerca zamówiłem węgorza w sosie śmietanowo - koperkowym i jeszcze czuję jego smak. Super sprawa! I tak samo jak kilkanaście lat temu do dania podstawowego podają tu sałatkę z warzyw składającą się ni mniej ni więcej z dwunastu – policzyłem, składników. Robi wrażenie, co? „Oleńka” jest lokalem typowo obiadowym. Można bardzo smacznie zjeść co najwyżej pod piwko, innych alkoholi brak, a tak lampka białego wina pod rybkę może by nie zaszkodziła. Ale i bez tego warto do Jedwabna się wybrać na pyszny obiadek.

Jeszcze lepsze wrażenie zrobiła „Jagienka” z Burdąga. Po pierwsze – ze stanu sprzed dwóch lat rozbudowała się o efektowną werandę, gdzie w upalne dni może być dużo przyjemniej niż wewnątrz. A najbardziej podobali mi się Gospodarze (ukłony…). Fakt, narzekają że leje, gości więc mało, kapią jak kapuśniaczek. I kiedy spodziewałem się, że nastąpią wyrzekania na kryzys i ciężkie czasy, kiedy nic się nie opłaca – zdziwiłem się radośnie. Zamiast narzekań usłyszałem o ciekawych planach (nie jestem upoważniony, żeby je ujawniać) rozwoju firmy. Zamiast czekać aż goście łaskawie się pojawią trzeba ich po prostu przyciągnąć. No i o to chodzi! Natomiast co do oferty burdąskiej kuchni to mamy tu przede wszystkim polską w najlepszym wydaniu. Specjalność – na przykład zupa grzybowa i flaki. Dla samej grzybowej warto było zajrzeć, o ofercie ryb nie wspomnę, bo jest spora i dla każdego coś się znajdzie. Właściwie to nie powinienem tej grzybowej chwalić, bo spora miseczka tego specjału to niestety jak dla mnie przynajmniej dwadzieścia dodatkowych kilometrów na rowerze! Ale co tam, następnym razem wybiorę się na bigos, bo gdzie teraz taki robią? Pogadaliśmy sobie o składnikach, ujawniać nie będę, ale wspomnę tylko o sześciu gatunkach mięsa…

Z tymi gośćmi to też chyba tak najgorzej nie jest. Przy sąsiednim stoliku zasiadło większe towarzystwo gdzieś z lubelskiego, oczywiście na Mazurach nastawione przede wszystkim na rybkę (a nie pisałem ?!). Grzybowa też poszła, ale dyskusja, której się chcąc nie chcąc przysłuchiwałem dotyczyła „dodatków rozgrzewających”. Będąc „za kółkiem” mogłem liczyć co najwyżej na mineralną, natomiast okazało się, że w „Jagience” można skosztować na przykład świetnych mazurskich miodów. Rozmowy o zaletach lubelskich i warmińskich dwójniaków i półtoraków były, nie powiem, bardzo pouczające. W każdym razie goście, co ciekawe przede wszystkim panie, bardzo je sobie chwalili. O innych „procentowych” ofertach nie będę wspominał, może poza też naszą lokalną „miodówką na wiśniach”, która akurat zajechała do „Jagienki” jako nowość prosto z targów w Turynie. Nie da rady, następnym razem tam zajeżdżając zapewnię sobie wcześniej transport w domowe pielesze.

Wiesław Mądrzejowski