odc. 126

- Dzień jak co dzieeeeń…, dzień jak cooodzień… - wydzierał się w radio lekko schrypnięty głos dawno zapomnianego piosenkarza.

- Dzień jak co dzień! Cholera! – zaklął Franek Baczko i zmienił stację. Zdecydowanie nie lubił poniedziałków, a już szczególnie takich jak dzisiejszy.

- Powariowali wszyscy po tych wyborach, nic tylko kto wygrał i kto wygrał! A co to mnie obchodzi kto wygrał?! Ja mam na głowie firmę, towar i podatki!

Zaparkował pod zarządem ogródków i wszedł do wielkiego gmachu. Pomimo poniedziałku na korytarzach nie było petentów. Nie było prawie nikogo! Kroki Franka głucho dudniły pod wysokimi sklepieniami. Zapukał do znajomych drzwi na pierwszym piętrze, ale odpowiedziała mu cisza. Nacisnął klamkę i drzwi ustąpiły. Pokój zawsze pełen interesantów i zapracowanych urzędniczek był zupełnie pusty. Ba, na biurkach i wielkim stole pośrodku zawsze zarzuconych stosami dokumentów nie leżała tym razem najmniejsza karteczka. Cicho zamknął drzwi i niespokojnie rozejrzał się po korytarzu. Z jego końca dobiegał cichy szum przypominający dźwięki dochodzące z zapracowanego ula. Jakiś mało skonkretyzowany niepokój nie pozwolił Frankowi na sprawdzenie co się tam dzieje. Prawie na palcach przeszedł pod drzwiami gabinetu pani Dolińskiej i szybko zbiegł po schodach. Z ulgą zamknął za sobą wielkie, ciężkie drzwi i otarł pot z czoła.

- Diabli nadali! Poniedziałek…

Ruszył w kierunku swego starego poczciwego „żuczka” przekonany, że jak nic dzień jest już całkowicie zmarnowany.

- Nic z tego nie będzie – westchnął – Może skoczę przynajmniej na rynek i da się skołować trochę makulatury, jak za dawnych dobrych czasów. – przypomniał sobie te długie lata, gdy na ramie roweru wywoził tony makulatury.

- Oooo Rudy… - obok skromnego „żuka” parkował wielki czarny merol jak zawsze dudniący basami ogromnych głośników.

- Dobry, panie Franku – Rudy uchylił szybę i wyciągnął rękę.

- Komu dobry, temu dobry. Co za piekielny dzień, w całym zarządzie ani człowieka! – złościł się ciągle Franek.

- A co pan chce, przecież teraz po wyborach muszą się wszyscy wygadać, oplotkować, poustawiać w nowej konfiguracji i pogdybać… - roześmiał się Rudy.

- A ja? Muszę przecież… - próbował jeszcze coś wyjaśnić Franek – Chciałem pogadać o tym złomie co na wiosnę będzie…

- Panie Franku! – roześmiał się Rudy – Kto tam ma dzisiaj głowę do pana złomu i w ogóle do czegoś? Tam mają dziś większe problemy! Siadaj pan w brykę i jedziemy do „Siwuchy”. To dzisiaj jedyne miejsce w Mieszcznie, gdzie można rozsądnie pogadać.

Po kilku minutach siedzieli już w zadymionym lokalu przy swoim stałym stoliku. Franek odetchnął głęboko. Tutaj czuł się u siebie, nikt nie zwracał uwagi na warczący pod sufitem telewizor z gadającymi głowami, propozycja rozmowy o wynikach wyborów mogła tu się spotkać co najwyżej z lekceważącym uśmiechem. Bywalcy „Siwuchy” mieli swoje własne problemy. Dokładnie rynkowe.

- No to nasze kawalerskie – Rudy uniósł pełen kufel.

- Ale, ale… Słyszałem Rudy, że ty też coś tam przy wyborach robiłeś, dla samego Wójcika pracowałeś… - zapytał Baczko.

- Rudy zrobił swoje, Rudy może odejść – roześmiał się młody – Spoko, panie Franku, wyszliśmy na swoje – pociągnął wielki łyk.

- Ale, ale panie Franku, jak już mówimy o biznesie to chyba będzie interes do zrobienia.

- No, nareszcie można pogadać o czymś normalnym – odetchnął Baczko – No to gadaj Rudy ile można na tym stracić?

- Co tam stracić, panie Franku, interes pewny jak w szwajcarskim banku! Słyszał pan, że Dyrektor naczelnikiem podziemnego dworca został? Technicznym zresztą?

- A coś mi się tam o uszy obiło. Tak po prawdzie to kim miał zostać? Przecież on jest dyrektorem z zawodu, nic innego nie potrafi. Ułomny taki.

Rudy roześmiał się szeroko. – Pan jak już coś powie, panie Franku!

- Ale gdzie tu jest interes, jaki ty chcesz z nim Rudy biznes robić? Przecież ja w Mieszcznie od zawsze jestem i pamiętam jak Dyrektor bywał dyrektorem tu i tam. I wszystko po kolei padało jak śnieg w lutym! Specjalista od likwidacji firmy za firmą. To jaki w tym interes?

- No właśnie, panie Franku, ja to tam jeszcze koszulę w zębach nosiłem, ale pan parę złotych też na tych likwidacjach trafił, no nie? Złomu było trochę chyba, co?

- Złomu to może nie tak znowu dużo, do tego to byli wtedy lepsi ode mnie, ale papierów

- … Ooo, tego to ja z dyrektorskich firm wywiozłem!

- No właśnie, panie Franku – ucieszył się Rudy – Dyrektor powinien to panu pamiętać. Potem to tych papierów szukali i szukali, a papierki sobie fiiiiiiu…! A bez papierów nie ma sprawy! Co ja będę panu tłumaczył.

- No, chyba że tak. To co myślisz Rudy, co teraz Dyrektor będzie likwidował?

- Jak to co? – Rudy rozłożył ręce. – Patrzy pan, panie Franku – zaczął po kolei wyliczać na palcach.

- Po pierwsze torów parę kilometrów, po drugie maszyn jeszcze trochę jest na złom akurat, po trzecie budynków kilka, warsztatów, a tam kabli, przewodów! Pakowali kiedyś tego w ściany na potęgę.

- To jak myślisz? – Franek już widział pierwsze zyski – Długo trzeba będzie czekać na tę nową Dyrektorską likwidację?

- Tak na moje oko ze trzy, maks cztery miesiące. Będzie dobrze, panie Franku!

Marek Długosz