odc. 143

Gdyby ktoś przypadkiem nie wiedział gdzie leży starożytny gród, może nie prasłowiański, lecz raczej prapruski nazywany obecnie Mieszcznem to warto przypomnieć. Otóż przeurocze to miasteczko miało szczęście ulokować się w tak zwanej Polsce B, czyli szczęśliwej krainie, zapomnianej przez lata przez Boga i ludzi, chociaż niestety położonej pomiędzy nieszczęsnym Wschodem i jeszcze smutniejszym Zachodem. Jeżeli kiedykolwiek w historii dochodziło do większej draki pomiędzy tymi smętnymi potęgami to wojska obu stron nie miały wyjścia, musiały przemieścić się przez tę krainę szczęśliwości, łupiąc po drodze co w ręce wpadło, paląc co dało się spalić i gwałcąc co też się dało. Potem tubylcy wynurzali się z lasów, gdzie przeczekiwali całą awanturę, wzmocnieni co nieco genetycznie i z zapałem odbudowywali swoje szczęście. Do następnego razu.

Zdarzyło się niestety w historii kilka razy, że szczęsna ta kraina podczas wojennej turystyki tak spodobała się sąsiadom, iż zapragnęli jej dla siebie. Rzecz jasna krainy a nie jej mieszkańców, bo po co komu tacy tubylcy w lasach wychowani, rybami wypasieni i ze względu na znaczne niegdyś odległości nie bardzo chętni do współpracy z odległą książęcą czy królewską a nawet cesarską centralą. Samorządni i niezależni, chciałoby się cholera powiedzieć, od lat najdawniejszych i nie lubiący, aby jakiś przybłęda w garnki czy pod giezło im zaglądał. Pierwotnie problem ten rozwiązywano prosto i skutecznie, gdyż pierwszych tubylców nazywanych Prusami wyrżnięto zwyczajowo i zwyczajnie prawie co do sztuki, co otworzyło szerokie perspektywy przed elementem napływowym. Tylko tutaj zaczęły się schody. Element ten nie był bowiem plemiennie jednorodny. Z jednej strony w pruskie lasy przenikali dość rozrywkowi południowcy posługujący się językiem szeleszczącym niczym opadłe liście pod nogami. Z zachodu zaś statecznie, planowo napływali użytkownicy języka mocno twardego, często dosadnego, lecz ze zdecydowanie mniejszym poczuciem humoru. Całe szczęście, że dość rzadko mieszali się w te awantury wschodni sąsiedzi posługujący się językiem raczej śpiewnym, doskonale brzmiącym, szczególnie w wykonaniu oddziałów zwartych i w rytmach marszowych. Summa summarum, mijały wieki a nasza piękna mazurska kraina zadupiem była nadal, ale już zadupiem poważnym, bo zasiedlonym przede wszystkim przez krzewicieli kultury zachodniej, w cokolwiek uproszczonym wydaniu. I byłoby tak do dzisiaj, gdyby nie kolejne dwie awantury z ubiegłego wieku. Niespodziewanie okazało się, że śpiewnie maszerujący żołnierze wschodniego sąsiada pogonili kota zachodnim mazurskim tubylcom, zajęli sobie na pamiątkę północny kawałek tej pięknej ziemi, odgradzając się od reszty stylową i rzadko spotykaną w Europie prostą, lecz bardzo grubą kreską granicy. Nie udało się jak w średniowieczu skutecznie wyrżnąć wszystkich dotychczasowych tubylców, więc wykorzystując zdobycze współczesnej cywilizacji dokonano udanej operacji przeszczepienia ich do zachodniej macierzy, a opustoszałą resztkę oddano na otarcie łez tymże śmiesznie szeleszczącym południowcom. Czasowo sojusznikom.

Po co ten przydługi wykład z subiektywnie uproszczonej historii? Aby zrozumieć podłoże „lutowej ruchawki” w Mieszcznie i okolicach.

W salonie recepcyjnym Zarządu Ogródków Działkowych zebrał się sztab kryzysowy pod kierownictwem Jurka Toczka.

- Sytuacja jest poważna, ale na szczęście jeszcze nie wymknęła się spod kontroli – zaczął urzędowo. – Bezpośrednie niebezpieczeństwo zostało wprawdzie na jakiś czas odsunięte, lecz tylko parę kilometrów na północ – tu długim drewnianym wskaźnikiem, jakiego używał niegdyś w celach wychowawczych będąc jeszcze prostym nauczycielem, wskazał na mapie malutki punkt na północ od Mieszczna o swojskiej nazwie Sarenki.

- Gówniana gazownia odsunie się od Mieszczna, ale za to zbliży do lasu – zatoczył kijkiem kółko wokół zielonych fragmentów mapy.

- Środowisku to z pewnością nie zaszkodzi – wtrącił się obecny na posiedzeniu Wójcik, który jako członek władz najwyższych starał się nie zrywać więzi z elektoratem, szczególnie tym dobrze zaprzyjaźnionym.

- A zna się pan na tym doskonale od lat! – nie wytrzymał sołtys Marynara z Sarenek.

- Spokojnie panowie, spokojnie – mitygowała pani Dolińska – przecież nic jeszcze nie jest postanowione, to tylko plany.

- Taaak? A jak tutaj niejaki Konrad Krzyżaków ściągał to też były najpierw tylko plany? A wszystkie kolejne najazdy też najpierw zaplanowano sobie dokładnie!– Marynara, chociaż prosty sołtys, oblataniem w historii bił wszystkich na głowę.

- Panie, daj pan spokój, o jakim najeździe pan mówisz – Wójcik machnął lekceważąco ręką. – Gospodarka durniu, gospodarka! Wiesz pan kto to powiedział?

Marynara poczerwieniał. – Ha, tak to się kończy a historia zna setki przykładów kiedy normalni kiedyś ludzie głupieją, gdy idą w dygnitarstwo! To nie będzie najazd, ale gorzej! Zalew! Zalew śmierdzącego gówna na naszych Mazurach za dobrze opłaconym błogosławieństwem pana politycznej formacji będącej na pasku koalicjanta! Co powiedziała ostatnio wasza, tfu, cholera! Minister?! Że tutaj w naszej Polsce B ma bida być tak jak była! Że w drogi inwestować się nie będzie, że po co tu jakieś uczelnie, kultura! I widać to jak na dłoni, że dobrze wiedziała co mówi!

- Spokojnie… - usiłowała go powstrzymać pani Dolińska, ale sołtys był chłop z chłopów, chociaż historyk.

- A pudziesz ty…- machnął ręką. – Jedyne, co jeszcze mamy to nasze świeże powietrze, to szansa jaką jest turystyka skutecznie od lat nie wspierana przez wasze (- cenzura własna-) rządy! I to nam jeszcze chcecie cwaniaczki zabrać, kiedy i bez was nareszcie zaczynamy na tym zarabiać? O niedoczekanie wasze! Z Mazurami będziecie mieli do czynienia!

Marek Długosz