odcinek 218

- Konstytucja gwarantuje każdemu prawo także do wypoczynku… - Wójcik podniósł głowę znad mównicy i spojrzał na znaną wszystkim w Polsce półokrągłą salę wypełnioną do ostatniego miejsca. Entuzjazm przeszedł jego wszelkie oczekiwania. Wszyscy poderwali się z miejsc a burza oklasków i entuzjastyczne okrzyki wywołały powiew, który połaskotał mówcę po twarzy. Przymknął oczy a gdy je otworzył nadal czuł na swoim obliczu ten miły, lekko chłodny wiaterek i słyszał równomierny głośny werbel. Wielka sala zamieniła się w jego własną sypialnię, powiew ciągnął od lekko uchylonego okna, a oklaski wybijały krople deszczu na blaszanym dachu.

- A mogło być tak pięknie! – westchnął i przeciągnął się, wyciągając nogi z fałdów długiej nocnej koszuli.

- Może w końcu pozwolą mi na jakieś porządne wystąpienie w uczciwym telewizyjnym czasie, a nie ciągle tylko co najwyżej interpelacje! - Wójcik powoli miał już dość grywania ogonów i noszenia halabardy za liderami Partii Swojskich Liderów.

Wstał, wyjrzał przez zalane deszczem okno. Miał pecha, bo od początku parlamentarnych wakacji pogoda się tylko psuła. Przeszedł do starego sfatygowanego biurka i spojrzał w kalendarz. To, że akurat wypadała niedziela nie bardzo go ucieszyło.

- Co tam mamy…? Msza strażacka i poświęcenie nowej sikawki motorowej… Trudno, trzeba jakoś odpękać, dobrze będzie wspomnieć Prezesowi o rozwoju fajermańskiej braci na Mazurach. Dalej – skrzywił się – święto pszczelarzy.

- O kurna! – nikt tego nie wiedział, że twardy chłop Wójcik zwyczajnie boi się owadów a pszczół szczególnie.

- Nie dałoby się jakoś z tego wykręcić… - kombinował jak mucha na lepie i też bez rezultatu.

- I jeszcze konferencja prasowa na koniec… Nie, to już beze mnie! Dam zwyczajnie nogę, w końcu też mi się coś od życia należy! Zadzwonię do Maślanego i wyskoczymy na ryby – postanowił. Plan był dobry, lecz jak to z planami bywa nie udało się go do końca zrealizować. Tuż po strażackiej mszy a jeszcze przed uroczystym pokropkiem kroczył dostojnie w stronę remizy w towarzystwie stałej świty, czyli pani Dolińskiej, Jurka Toczka i sołtysa Boryńskiego. Nagle zza węgła dopadła ich laska w mikroszortach z włosami zaplecionymi w szamańskie dredy. Byłby ją ominął z należytym wstrętem, gdyby nie sitko mikrofonu jaki trzymała w dłoni i kamerzysta, pomocnik z notesem oraz oświetleniowiec wychylający się zza jej pleców.

- Jak pan wypoczywa, panie Prezesie? – początek był niewątpliwie błyskotliwy.

- Jak pies w studni! – chciał warknąć, lecz się powstrzymał. Napis na sitku określał stację jako poważną i ogólnopolską. Westchnął więc tylko głęboko i spojrzał w oko kamery wzrokiem konającego jelenia

- Jak zawsze doskonale, w towarzystwie moich wspaniałych mazurskich wyborców na łonie nieskażonej natury…

- O to właśnie chciałam pana zapytać – radośnie zaszczebiotała redaktorka – mamy teraz sezon urlopowy a słychać, że ostatni na taką skalę na zatłoczonych Mazurach. Co pan o tym sądzi?

- Ma pani rację, w przyszłym roku zaprosimy jeszcze więcej turystów, zainwestujemy i poprawimy drogi, wyczyścimy wychodki, ptaszki będą śpiewać… - tokował znaną na pamięć piosenkę.

- Ptaszki tak, ale reszta już się na Mazurach nie pomieści, no może zza płotu na ptaszki popatrzy w rezerwacie – znów uśmiechnęła się promiennie, pokazując efektowny aparacik na krzywych zębach.

- Jaki rezerwat, co to dziki zachód ma tu być, Indianie?! – zezłościł się Wójcik – Kto pani tych bzdur naopowiadał?

- Oooo… nie czytał pan? – dziennikarka aż podskoczyła – Największe Polskie Autorytety Moralne chcą tu mieć czysty rezerwat i ptaszki dwadzieścia cztery godziny na dobę – wyciągnęła płachtę Wielkiej Gazety.

Toczek błyskawicznie pochylił się do ucha Wójcika i coś mu tłumaczył, spoglądając z obawą w czerwony punkt na ciągle włączonej kamerze. Wójcik również poczerwieniał, może jeszcze nawet bardziej.

- Proszę pani, co tam sobie jakaś warszawska warszawka, krakowski krakówek czy inne łodziaki wymyślają to nas tutaj Mazurów z dziada pradziada nie interesuje. Jasne?

- Jak to, a przecież ósmy cud świata… medialne poparcie…, puszcza białowieszczańska… - zapultała się na żywej wizji.

- My tu musimy żyć na co dzień, nie tylko na wakacjach, jasne?! – huknął w stronę kamery. Imidż chłopa z chłopów pozwalał mu utrzymać się w roli.

- Więc nie chce pan tutaj parku? Ptaszków i zwierzątek? Żadnych pieniędzy na to nie dacie? – po twarzy dziennikarki popłynęły łzy szczerego żalu.

- Ptaszki to się we łbach warszawce pieprzą, a nam potrzeba forsy na życie! Skąd ją wziąć? Z parku? Jasne?! – warknął i odszedł razem z nieodstępną świtą.

Dziennikarka wyczekała aż zgaśnie oko kamery i podskoczyła z radości.

- Yes! Yes! Yes! Złapał haczyk! Mówili mi, że specjalnie lotny nie jest, ale że aż tak – pokręciła głową. - Mamy niusa jak stąd do Pułtuska! Damy zajawkę - „Elity won z Mazur. Wójcik idzie na wojnę!”

- Wacek – zwróciła się do pomocnika - znajdź o Wójciku wszystko, a szczególnie na co, komu i kiedy dał zieloną forsę. Mamy temat jak dobrze pójdzie na tydzień!

Marek Długosz