odcinek 219

Koniec lata to najpiękniejszy okres w ogródkach działkowych. Jeszcze rozkwitają ciepłymi kolorami kwiaty, drzewa uginają się od napęczniałych sokiem gruszek i wiśni, powoli dojrzewają jabłka i – dziwne, ale prawdziwe – mazurskie winogrona. Na grządkach warzywnych marchew, kapusta, świeże buraczki, pierwsze jeszcze nieśmiało zaczerwienione prawdziwe pomidory.

- Ech, żyć nie umierać, właściwie nie musiałby człowiek w ogóle stąd wychodzić, bo i kilka dorodnych ziemniaków da się tu i ówdzie już wykopać – cieszył się Franek Baczko. Gdyby nie potrzeba zaopatrzenia się w nieodległym sklepiku w chleb, sól, browarek i oczywiście w aktualną prasę, mógłby spokojnie wieść dostatnie, zdrowe i ustabilizowane życie samowystarczalnego działkowego emeryta.

- Radio i telewizja mi nie wystarcza … - zwierzał się sąsiadowi zza płotu, gdy oparci o motyki wystawiali do słońca i tak już ogorzałe twarze.

- Przyzwyczaiłem się do słowa pisanego, ulotne nie jest, można przeczytać raz i drugi, lepiej zrozumieć, złapać, o co w końcu autorowi chodzi – uzasadniał swoje poranne spacery.

- Mnie tam, panie, telewizor wystarczy, wybór człowiek ma, całe trzy programy tu odbieram, okularów zmieniać nie muszę i cały świat do mnie na działkę trafia – optował sąsiad za magicznym okienkiem.

- No niby to i prawda – zgodził się Franek – tyle, że na ekranie widzisz pan to, co podetkną pod kamerę, za chwilę znów coś nowego i jazda dalej, nie ma kiedy się zastanowić, pomyśleć… Na wiarę brać trzeba, a ja już stary jestem, parę razy w różne rzeczy wierzyłem i na starość mi przeszło. Wolniej teraz człowiek myśli, nie tak wyrywnie jak kiedyś, trzy razy każde zdanie obróci jak nie przymierzając emerycką złotówkę. Popatrz pan tak na przykład na tę poranną „kawę przy herbacie”, kiedy nasze Mieszczno przez parę godzin w okienku pokazywali…

- Mam nagrane! – sąsiad z radością wskazał na swój pomalowany na różowo domek – córka wszystko nagrała, bo wnuk występował! Siedemset czternaście razy przeskoczył przez skakankę i ani razu nie skusił, aż mu w końcu kazali przerwać! Po mnie ma ten dryg do sportu! – dumny dziadek wypiął pierś.

- Piękna sprawa – zgodził się Franek - ale jak tak popatrzył pan na to nasze Mieszczno i ogródki, to właściwie tylko nam pozazdrościć, tak tu pięknie. Powiem nawet, że zaraz potem kolega z wojska dzwonił, pół wieku się nie widzieliśmy prawie i pyta, czy tu naprawdę tak dobrze, bo szuka jakiegoś miejsca na starość. Jak sobie w tiwi zielonych trawniczków pooglądał, fontanny w tle, ptaszków posłuchał…

- Ale przyzna pan, że nasza prezes pani Dolińska gadanego ma, no nie? Ogródki te nasze takie, że piękniejszych na świecie nie ma!

- Tss … - cmoknął Franek – a gdyby tak jeszcze Niusia Robaczek tak blond grzywką przed kamerą zafalowała, to połowa polskich emerytów na nasze działki by waliła, jak kiedyś do Ameryki czy innego Londynu!

Obaj panowie rozejrzeli się wokół siebie, podziwiając równo wywałowane ścieżki, eleganckie, kolorowe płotki, zielone jeszcze kłęby liści ponad nimi, równo porozstawiane hydranty… Wsłuchiwali się przez chwilę w melodyjny wrzask tysięcy poukrywanych wokół ptasich gardeł.

- Coś w tym jest… - Franek Baczko w zadumie skrobał motyką i tak dokładnie odchwaszczoną grządkę – ale tylko na lato. Zimą z nudów zdechnąć można na tym naszym zadupiu.

- Jakbym mojego Andrzejka, wnuczka znaczy słyszał! – zgodził się sąsiad – Kończę szkołę i spieprzam, gdzie oczy poniosą, tak mówi.

- Nie ma dziwne, my już co trzeba w życiu widzieliśmy, ale młodzi… Co tu ciekawego, jak deszcz zacznie padać? I nie widać, żeby coś się miało zmienić. Jak ma młodziak trochę oleju w głowie, to pryskać stąd będzie.

- Tak, jeszcze trochę, a tylko nas, dziadów starych, będzie widać w Mieszcznie zimą. Najlepszy interes w tym mieście to podobno zakład pogrzebowy… - uśmiechnął się, mrugając okiem, sąsiad. – Za to w telewizji wyglądamy super!

- Wiesz pan co, bo jak tak sobie tutaj gadamy, to popatrz pan, że na naszych działkach kto całe dnie siedzi i grabiami łysinę czesze? Same chłopy! Bab ani na lekarstwo, no chyba że tam czasem jaka wpadnie, żeby sprawdzić, czy wieczorem browarek za dobrze nie idzie.

- Masz pan, panie Franku rację! Jakoś się tak człowiek przyzwyczaił, że już tego nie widzi. Tylko żeby znów tak spojrzeć na zarząd naszego ogródka…

- O to, to! Płaczą kobity po gazetach, w telewizji rajcują, kongresy jakieś urządzają, że niby dyskryminowane są, bidulki! Do samego Kurczaka i Ronalda Ducka dotarły, głowę im zawracają jakimś parytetem! A u nas też by się parytet przydał, tylko żeby w drugą stronę! – wyciągnął Franek dłoń i rozłożył palce.

- Prezes zarządu –wyliczał - pani Dolińska, rada nadzorcza – Niusia Robaczek…

- A forsę kto trzyma, też spódniczka! – dorzucił Franek.

- A kto podatki w Mieszcznie ściąga… - dorzucił sąsiad.

- Patrz pan, jak nas, cholera, załatwiły! Wszystko w słabych kobiecych rączkach! Powiem panu, że do tej pory to się trochę z tego parytetu śmiać mi chciało, ale teraz widzę, że to dobra rzecz! Może przy następnej okazji uda się nam, chłopom, trochę władzy w tym naszym Mieszcznie odzyskać, co?

Marek Długosz