Chociaż na termometrze w tej chwili wiele stopni poniżej zera, za oknami piękne słońce, kocice wygrzewają swoje bure futerka i nie mają najmniejszej ochoty na wejście do środka w okolice rozgrzanego kominka. I właśnie odebrałem słonecznego esemesa od przyjaciół spędzających sylwestra nad ciepłym włoskim morzem. Słońca im nie zazdroszczę, za to jedno ich zdanie o śródziemnomorskiej kuchni wprowadziło mnie od razu w stan usprawiedliwionej zazdrości. Gdy sobie przypomnę te zwykłe, bardzo proste potrawy, ot sałatkę z bakłażanów doprawioną miętą i bazylią z jednym czy drugim kaparem i odrobiną anchois… Zaraz coś ciągnie do kuchni, może jakiś miks z pozostałych po wczorajszym rosołku warzyw, kilku pomidorów? Pomysł na gęsty sos już jest, teraz tylko sięgnąć po paczuszki z makaronami, posiekać ząbek czosnku, utrzeć kilka orzechów i to wszystko przed włożeniem do piekarnika potraktować parmezanem. No i już mamy klasyczne włoskie danie na mroźnych Mazurach!

Ech, ta kuchnia środziemnomorska! Już po obiedzie, więc można z całym spokojem sięgnąć na półkę i przypomnieć sobie specjalności z różnych krajów otaczających to najpiękniejsze w Europie morze. Często nasze wyobrażenia o kuchni z tamtych stron ograniczają się do włoskiej pizzy, hiszpańskiej paelli, a od afrykańskiej strony algierskiej chorby czy kuskusu gdzieś w Maroku. A mnie się dania z południowej strony morza kojarzą z aromatycznymi potrawami zaprawionymi mocno cynamonem, szafranem, imbirem, jaśminem… .

Miłe wspomnienia z tamtych stron wiążą się też z chyba najostrzej przyprawionym kurczakiem jakiego kiedykolwiek jadłem. Ładnych kilka lat temu znudziło mi się już zwiedzanie mediny w Tunisie, zresztą nie mam talentu do handlu i tamtejsi kupcy z pogardą patrzyli jak płacę za różne dziwne rzeczy, zbijając cenę najwyżej o połowę. Byli tam tacy fachowcy z Polski, którzy po dłuuugich targach osiągali dziesięć procent ceny wywoławczej i słusznie cieszyli się szacunkiem miejscowych. Siadłem więc sobie w jednej z maleńkich niezliczonych knajpek, rozejrzałem wokoło i zwróciłem uwagę na przygotowanie kurczaków do pieczenia. Otóż wnętrze wypełniano całym zestawem mocno pachnących ziół, natomiast pod lekko naciętą skórą na piersiach smarowano go jakąś czerwonawą pastą. Potem kurczaki pakowano do dymiącego pieca, a zapach jaki się stamtąd rozchodził nie pozwalał przejść obok obojętnie. W każdym razie mnie na pewno. Poprosiłem więc o ptaszka, fachowo pokrojonego, ze szklanką mocnej aromatycznej herbaty oczywiście. Jedzenie zacząłem od tego co najbardziej w kurczaku lubię, czyli od białego mięsa pod smakowicie zarumienioną skórką. Nie było może takie już bardzo białe, za to do białości rozpaliło się moje gardło po przełknięciu pierwszej porcji! Tak zapoznałem się z harissą, czyli pastą z chili i czosnku. Bez mrugnięcia okiem wychyliłem szklankę herbaty, nie czując nawet jak jest gorąca, ale nie spasowałem i już powoli zjadłem kurczaczka do końca, dojadając kuskusem. Teraz naprawdę delektując się wyjątkowym smakiem.

Francuskie wybrzeże za to kojarzy mi się z lekkimi, ale niezwykle smacznymi śniadaniami. Powie ktoś (sam o tym też pisałem w tym miejscu), że francuskie śniadanie dla naszego rodaka to raczej mgiełka a nie porządny poranny posiłek. No to zapraszam w okolice Nicei, gdzie jako ranny ptaszek włóczyłem się po jeszcze chłodnych o tej porze uliczkach. I nie spotkałem tam żadnych tfu, rogalików, lecz miejscowy poranny specjał, czyli socco. Są to dość spore naleśniki o oryginalnym smaku, niezbyt wypieczone. Jestem od urodzenia mięsożerny, więc z pewnym takim niepokojem sięgnąłem po zawinięty naleśnik wypełniony zieleniną. I… aż do wyjazdu pożerałem każdego poranka przynajmniej ze dwa takie zawiniątka z ostrym, trudnym do identyfikacji warzywnym nadzieniem, na bazie niewątpliwie bazylii.

Wiesław Mądrzejowski