Odeszła od nas kolejna artystka. Wielka gwiazda polskiej piosenki. Powszechnie uważana za największą w powojennej Polsce. Zresztą słusznie. Ewa Demarczyk, to był ktoś, kto „nad poziomy wylatywał”, że zacytuję fragment „Ody do młodości”.
Jej niezwykłą osobowość estradową porównywano w Europie do największych francuskich sław, takich jak Edith Piaf, czy Juliette Greco. Wielokrotnie słyszałem opinię zawodowych krytyków sztuki, że prawdziwy artyzm twórczy bierze się z indywidualnych obsesji. Co do mnie, to uważam, że niekoniecznie, aczkolwiek w przypadku Ewy Demarczyk jest jakaś prawda w owym twierdzeniu. Artystka była osobą trudną w kontaktach i konfliktową, zatem kiepsko tolerowaną przez krakowską bohemę. Ogromnie ambitna, wciąż uporczywie pracowała, tak jakby wbrew wszystkim, nie uznając jakiejkolwiek bylejakości.
Ewa Demarczyk ukończyła Średnią Szkołę Muzyczną w klasie fortepianu. W wieku 21 lat (1961) zadebiutowała, jako piosenkarka, w Studenckim Kabarecie Akademii Medycznej (Kraków) „Cyrulik”. Wyróżniała się, zatem już po roku zaproszono ją do zespołu słynnej Piwnicy pod Baranami, gdzie nawiązała ścisłą współpracę z kompozytorem Zygmuntem Koniecznym. W roku 1963 wystąpiła na festiwalu w Opolu i za dwie piosenki, obie Koniecznego, otrzymała nagrodę festiwalu. Była to „Karuzela z madonnami” (słowa Miron Białoszewski) i „Czarne Anioły (tekst Wiesław Dymny). Rok później, na festiwalu w Sopocie, zdobyła drugą nagrodę za wykonanie piosenki „Grande Valse Brillante”, skomponowanej przez Zygmunta Koniecznego, do wiersza Juliana Tuwima.
Teraz osobista dygresja. Raz jeden miałem okazję spotkać się prywatnie z Ewą Demarczyk.