Ot, tak sobie przy okazji, zgadało się z sympatyczną panią przy wstępnej lampce dobrego białego wina, o kulinariach różnorakich. Pani, w kwiecie wieku, czyli mniej więcej w połowie lat autora tych gastronomicznych słówek, o linii nienagannej i obyciu niepospolitym, zdziwienie wyraziła, jak można o tak przyziemnych sprawach jak jedzenie pisywać tydzień w tydzień od lat już niepamiętnych. – Przecież wiesz, wszystko jest jasne i ustalone – rozkłada ręce ze zdziwienia – dziennie mam zjeść to i to, wypić tyle i tyle, w końcu moja dietetyczka mi to wszystko raz w miesiącu rozpisuje.

- A jak wieczorem z kimś jak najbardziej sympatycznym zajrzysz do knajpki nastrojowej, gdzie przy okazji i karmią dobrze – czego dietetyczka nie przewidziała?

- No to jutro mój trener na siłowni dołoży mi trochę więcej na bloczki, albo przekręci śrubkę o dwie pozycje na bieżni…

No i gadaj tu z taką człowieku…

Na szczęście akurat siedliśmy sobie u mnie tuż pod domem, gdzie na warszawskich Kabatach knajpka od kilku lat dobrze prosperuje. Zmieniała parę już razy wystrój, załogę i „target”, jak to się teraz mawia. Stanęło od kilku miesięcy, że będzie to styl CiK Austro-Węgier, czyli Franciszek Józef w wydaniu ala Ursynów.

W karcie pojawiły się więc gulasze, knedliczki, sznycelek wiedeński jak najbardziej z jajkiem, golonka po bawarsku, tort sachera. Tylko jajeczka po wiedeńsku w karcie nie ma, a jak wiadomo jajeczko to ma swoją rolę odegrać tuż po przebudzeniu, do porannej czarnej kawy. Knajpkę otwierają dopiero po dwunastej, czyli troszkę za późno.

Przeglądamy więc kartę, pogadujemy o tym i owym – przy okazji, która piękna pani przed trzydziestką wie, kto to był dobry wojak Szwejk i jak się nazywał oberfeldkurat, u którego rozpoczynał syn starej Pragi karierę wojskowego pucybuta?

A moja piękna pani wiedziała, ba, nawet potrafiła wskazać na rozwieszonych po ścianach knajpki litografiach postacie z pamiętnej epopei dobrodusznego handlarza psów jak najbardziej rasowych.

Tak więc przeglądamy menu i widzę, że cienko, oj, cienki będzie, bo potrawy tam lekkie raczej nie widnieją. W końcu stanęło dla pani (o sobie nie wspomnę, bo wiadomo…) na miseczce nalewki serowej z grzankami. Wyglądało to więc „mniej niż zero”, a z wrodzonej przekory chciałem jednak pokazać niewolnicy konwenansów XXI wieku, że jedzenie takim największym grzechem nie jest.

Studiuję więc kartę dogłębnie i wreszcie coś świta. Jest w karcie „fasolka szparagowa wytrawna”. Ha! Przecież to właściwie nic, jakby piórko spłynęło do żołądka.

Jako stały stołownik tejże knajpki, przyznam się, iż miewam czasem wpływ na kształt dań podanych na stół. Więc bardzo krótka konferencja z Panią Właścicielką i, po jeszcze jednej, tak wypadło, lampce wina, w końcu na stół dociera świetna zresztą (ach te zioła!) serowa nalewka. Ale zaraz obok staje miseczka, wcale nie płytka, sałatki z fasolki szparagowej z pomidorami. Brzmi to absolutnie niewinnie, bo jak zapewniła wtajemniczona kelnerka, sałatka ta jest w normalnym zestawie i nalewkę uzupełnia. Tyle że akurat fasolka ma to do siebie, że podana dobrze ugotowana, ale lekko jeszcze twardawa z dalekim, prawie niedostrzegalnym echem czosnku, zagłuszanym dodatkowo przez drobno krojone pomidorki z sosem vinaigrette stymuluje maksymalne wydzielanie soków żołądkowych. Nic więc dziwnego, że po kilkunastu minutach już nic nie stało na przeszkodzie, aby na deser stanęła na stole płonąca strucla z lodami.

Jak następnego dnia wyglądały zajęcia na siłowni tej przemiłej bizneswoman, wolę nie wiedzieć. W każdym razie mam nadzieję, że teraz przynajmniej od czasu do czasu, zgrzeszy przeciwko wskazaniom swojej dietetyczki.

Wiesław Mądrzejowski