"Jak sobie niedawno przypomniałem, pierwszym lokalem, który miałem przyjemność opisać na łamach "Kurka", tak wiele lat temu, że aż wstyd się przyznać, był bar "Sake". Wtedy świeżo otwarty w nowo wybudowanych pawilonach przy rynku.

Pawilony te, obecnie nadgryzione już zębem czasu i powoli przestające pasować do okolicznej nowej zabudowy, były pierwszym od lat zespołem lokali usługowo-handlowych w tym rejonie. Cieszyłem się z nowego baru, tym bardziej, że oferował niezły wybór dań, kilka gatunków piwa, że o czymś mocniejszym nie wspomnę. O ile pamiętam, to "przyczepiłem" się jedynie do braku jakichkolwiek potraw mlecznych. Miało się problemy...

Przez te lata odwiedzałem "Sake" co parę lat, niewiele się tam zmieniło, od czasu do czasu poprawiano wystrój, a ja niezmiennie zamawiam kopytka z gulaszem i piwo. Ma też "Sake" swoją stałą klientelę, związaną jak najbardziej z sąsiednim rynkiem czy pobliskim dworcem autobusowym. Nie jest to, jak widać, lokal dla wytwornych panienek, choć najeść się tam i napić można uczciwie i w miarę niedrogo. Niestety, gęsta zawiesina dymu, a od czasu do czasu towarzystwo panów w dresach, używających gęsto rynkowej łaciny, może mniej wrażliwych lekko odstraszyć.

Ale miało być o jedzeniu, a nic tak nie zaostrza apetytu jak kilkanaście kilometrów spędzonych na rowerze w słoneczne jesienne popołudnie. Gdy potem siądzie się w jednym z najładniejszych w Szczytnie ogrodów przy płonącym ognisku i rozpiętym nad nim oryginalnym węgierskim kociołkiem, apetyt potęguje się maksymalnie. Gospodarze, akurat doskonale zaznajomieni od lat z kuchnią węgierską, przygotowali tym razem halászlé, czyli zupę rybną. Potrawa ta jest na Węgrzech niezmiernie popularna. Występuje w zależności od regionu w bardzo wielu wersjach. Ba, rozgrywane są co jakiś czas zawody mające na celu wyłonienie mistrzów w gotowaniu tej zupy. Niezmiernie złożone przepisy stanowią ściśle strzeżoną tajemnicę rodzinną i przechodzą z pokolenia na pokolenie.

Tym razem nie będę może zbyt ścisły jeżeli chodzi o ilość produktów, jaka trafiła do kociołka nad ogniskiem, ale o ile pamiętam, to najpierw był wywar na drobnych, dobrze wypatroszonych rybkach gotowany z pokrojoną w plasterki cebulą. Głowy nie dam, czy nie dorzucono tam kostki rosołowej. Po przecedzeniu wywar został ponownie zagotowany i zaczął się etap szamański. Trafiło do niego kilka pokrojonych zielonych i czerwonych papryk, papryka w proszku, chyba pokrojony pomidor, węgierskie kluseczki przecierane na tarce i trochę przypraw, ale jak przypuszczam to tajemnica tego ogródka.

Na koniec do kociołka wrzucono wcześniej pokrojone i lekko nasolone kawałki, o ile zauważyłem, sandacza. Trwało to trochę, gotowanie jeszcze kolejny kwadrans, a apetyt rósł i rósł. Warto było jednak czekać, gdyż efekt przeszedł oczekiwania. Zupa była w miarę pikantna, lecz nie naruszało to aromatu potrawy. Kawałki ryby natomiast miękkie, ale nie rozpadające się i - co w zupie bardzo rzadkie - soczyste.

Zapadł już wczesny jesienny wieczór, cienie od płomieni ogniska skakały po drzewach i zaroślach. Nie byłem nigdy w węgierskiej puszcie, lecz nie przypuszczam, iż może to być miejsce bardziej urokliwe niż piękny szczycieński ogródek, w którym nad ogniskiem perkocze w kociołku halászlé.

Wiesław Mądrzejowski

2005.10.12