Rok temu, spacerując po staromiejskiej części Warszawy, odniosłem wrażenie, że wciąż mijam tych samych młodych ludzi. A były ich setki, jak to latem na stołecznych promenadach. Owo złudzenie wzięło się stąd, że wszyscy oni, mówię o młodzieży płci męskiej, ubrani byli i „ucharakteryzowani” identycznie.
Cieniutkie nóżki w opiętych rurkach zakończone dużymi, charakterystycznymi butami. Wyżej jakiś przepasany kaftanik-kurteczka i przewieszona przez ramię torba, czy raczej torebka, za lat mojej młodości nazywana „pederastką”. Jeszcze wyżej podgolona głowa ze sterczącą czuprynką na szczycie, no i obowiązkowo broda z wąsami. Te brody zawsze widywałem czarne. Tak jakby w ojczyźnie naszej nagle zabrakło blondynów. Barwią chłopaki te brody i głowy, czy jak?
Co do sposobu ubierania się, to w każdej epoce młodzież fanatycznie przestrzegała obowiązkowych kanonów. Oglądając swoje fotograficzne albumy z lat młodości mogę sobie przypomnieć, jak sam wyglądałem w latach sześćdziesiątych. Włosy jak u jakiegoś bitelsa, baczki niczym u Presley`a i powiewające dżinsy - dzwony. Dzisiaj wydaje mi się, że wyglądałem zabawnie, a nawet idiotycznie, ale wówczas taki odpowiedni wygląd był sprawą prestiżową. Toteż nic nie mam przeciwko obowiązującej obecnie młodzieżowej modzie, choć aktualny kanon chłopięcego stroju wydaje mi się jakiś taki mało męski. Ale ostatecznie to ich, młodych sprawa. Najważniejsze, żeby w starannie dopasowanych ubrankach czuli się na swoim miejscu. Natomiast zaciekawiło mnie powszechne umiłowanie do zarostu. Sam noszę niewielką brodę „od zawsze”, ale to tylko i wyłącznie z lenistwa. Żeby nie zawracać sobie głowy porannym goleniem. Natomiast zarost dzisiejszej młodzieży należy do obowiązkowego kanonu i jest wyraźnie stylizowany na orient. Czyżby przemożny wpływ tureckiego serialu „Wspaniałe Stulecie”?