Ten felieton piszę w niedzielę 3 lipca, na ratuszowej wieży. Tutaj „rezyduję” od dziewięciu dni. Obserwuję z okien wieży plac Juranda, łącznie z odcinkiem ulicy Spacerowej, a także fragmentem plaży oraz ruin zamku. Miałem nadzieję, że na podstawie owych obserwacji będę miał okazję entuzjastycznie opisać początek sezonu turystycznego w Szczytnie.
Nic z tego. Gdziekolwiek nie spojrzę - nie ma żywego ducha! Wygląda na to, że, póki co, to nie tylko turyści latoś nie dopisali, ale także miejscowi pouciekali z miasta, poszukując wakacyjnego wypoczynku gdzieś w górach, albo nad morzem. Wieżę, owszem, odwiedziło około dwudziestu rodzin. Ale to oznacza średnio dwie dziennie. Tylko dwie! Groza!
O czym zatem pisać? Jest piękna pogoda. Upały. Jeśli chodzi o mnie, to ja w Szczytnie czuję się całkowicie wakacyjnie usatysfakcjonowany. Aczkolwiek akurat wysoką temperaturę powietrza znoszę raczej kiepsko. Jednak co słońce, to słońce. Dawnymi laty, aby zażyć słonecznej, upalnej aury, trzeba było wyjechać gdzieś do ciepłych krajów. W moich młodzieńczych, peerelowskich czasach, głównie do Bułgarii. Później bywałem także w innych słonecznych kurortach. Wspomnę więc kilka z nich, pod kątem „gorącości”.
Zacznę od Kuby. Wyspy jak wulkan gorącej, że zacytuję fragment dawnej piosenki. Kiedy odwiedziłem ją pięć lat temu, we wrześniu, codzienna temperatura, to było zawsze 38-40 stopni. Ciężko było wytrzymać, ale wówczas w Polsce także mieliśmy do czynienia z ciepłotą powyżej trzydziestki, zatem nie był to wielki szok. Zupełnie inaczej niż w roku 1975, kiedy także byłem na Kubie. W styczniu. Temperatura wahała się wtedy między 28, a 30 stopni. Dla nas, Polaków, był to wówczas autentyczny wstrząs termiczny. W tamtych latach, jeśli termometr w Warszawie pokazywał stopni 25, to był to szczyt upału.
W owych dawniejszych czasach, a konkretnie latach osiemdziesiątych, kilkakrotnie jeździłem na południe Hiszpanii, nad oceaniczne wybrzeże. Także do Maroka, czyli kilkadziesiąt kilometrów dalej na południe.