Jak pisałem tydzień temu, koniec na razie z wyrafinowanymi dużymi daniami, wielkim obżarstwem, przechodzimy na "coś małego", co wcale nie musi być niesmaczne. Zacznijmy od skromnego drugiego śniadania, na jakie każdy ma ochotę po pierwszych godzinach porannej pracy. W Szczytnie właściwie poza hotelami, gdzie przygotowuje się śniadania dla hotelowych gości, tak naprawdę nie ma gdzie wpaść z rana na małą przekąskę. Sytuację ratuje trochę "Coffeina", bo otwiera podwoje już od 10.00. Poza słodkościami - szczególnie polecam "toffi" rzadkiej dobroci, można tam przekąsić kilkoma rodzajami sałatek czy też zjeść niezłe naleśniki. A jak nie ""Coffeina"", to pozostają własne, przygotowane przed wyjściem kanapki. I wcale nie muszą to być takie najprostsze kromki chleba przekładane serem, wędliną czy pasztetem.

Pamiętam, gdy przez jakiś czas pracowałem w Moabicie, starej dzielnicy Berlina, nie mogłem się doczekać śniadaniowej przerwy. Wyskakiwałem do pobliskiej, otwartej chyba od świtu małej knajpki, gdzie czekał wielki stół pełen najróżniejszych kanapek. Czego tam nie było! Kanapki na kilku rodzajach chleba, pięknie wypieczonych bułeczkach różnych kształtów i smaków, a na życzenie błyskawicznie przygotowane grzanki. Jadałem tam przez dwa tygodnie, ale chyba nie udało mi się spróbować wszystkiego, co oferował ten stół. Co najważniejsze, na każdej kanapce znajdował się jakiś element roślinny. Jak kanapka z pasztetem - to kilka plasterków rzodkiewek i oliwki, jak ze śledziem w śmietanie - to szczypiorek, jak z tatarem to z krajanką z kiszonych ogórków. Fantazja ich producentów była niewyobrażalna! Najbardziej smakowały mi połówki ciemnych bułeczek z rokpolem (czy czymś bardzo podobnym), orzechami i plasterkiem kiwi. Rzadki zestaw o niezwykłym smaku. Wcale im nie ustępowały zestawy z pysznym salcesonem i połówkami małych, bardzo ostrych cebulek. Najprostsza kanapka z gotowanym jajkiem nabierała niezwykłego smaku, gdy ułożono na niej kawałeczek śledzia i odrobinę kawioru. I wszystko w jednakowej cenie 1 euro. Grzanki kosztowały o 20 centów więcej, ale można sobie było dobrać zestaw na nich układany. Szczególnie przypadł mi do smaku zestaw z cebulą i anchois oraz z pięknie układanymi kilkoma mikrokawałkami serów.

Dla amatorów słodkości obok leżały stosy małych pączków, kilka rodzajów rogalików, nie tylko słodkich, ale także z pasztetami lub serem, oraz równe trójkąciki najróżniejszych placków z owocami, galaretką lub z makiem.

W Warszawie udało mi się jak dotąd znaleźć jeden taki bar kanapkowy, w samym centrum zresztą, ale niestety wybór zarówno gatunków pieczywa jak i dodatków nie umywał się do berlińskiego. A może któryś z naszych lokali spróbuje wystartować z taką ofertą? Jak tylko zauważę, to natychmiast opiszę. Byle tylko nie przedobrzyć i angielsko-amerykańskim wzorem nie oferować pakowanych w plastiki sandwiczy. Można to kupić na każdym większym dworcu kolejowym i służy do zapchania żołądka bezsmakowym białym chlebem z dodatkiem wędliny lub sera i plasterka pomidora albo ogórka. W każdym razie nie ma to nic wspólnego z porządnymi kanapkami.

A jak każdy przyzna, najlepsze w życiu kanapki jadło się, gdy przygotowywała je mama do szkoły. Może nie były szczególnie wykwintne, najczęściej ze smalcem, żółtym albo białym serem, czasem z wędliną lub jajkiem. Gdzieś tam w zakamarkach piwnicy znalazłem parę lat temu zniszczony tekturowy, oklejony dermą chlebaczek. Wróciły wspomnienia czasów, gdy nie znano foliowych woreczków, dopiero gdzieniegdzie pokazywał się papier śniadaniowy, a widok kanapek nazywanych na Pomorzu sznytkami opakowanych w gazetę nikogo nie dziwił. W chlebaczku mieściły się zaś doskonale dwie kanapki i jabłko. I coś jeszcze, co już z pewnością nie wróci.

Wiesław Mądrzejowski

2007.03.07