Konferansjer

Niedawno trafiła mi się czytelnicza gratka w postaci egzemplarza „Warszawskiego Tygodnika Ilustrowanego” z roku 1959. A w owym egzemplarzu recenzja z popularnego wówczas programu estradowo – radiowego „Zgaduj Zgadula”. Cykliczny ów program pamiętam doskonale (miałem wówczas 14 lat), a także piosenkę, która zawsze zaczynała imprezę. Było tam, między innymi, tak:

popatrzcie nawet i dziadzio hula,

a razem z dziadziem hula babula,

w rytm tej piosenki „Zgaduj Zgadula”…itd.

We wspomnianej recenzji wymieniono artystów, którzy bawili ówczesną publiczność. Kogo tam nie było. Ze starych, jeszcze przedwojennych gwiazd, wystąpili Mieczysław Fogg, Ludwik Sempoliński i Tadeusz Olsza. Z młodzieży natomiast dobrze zapowiadający się Jerzy Połomski oraz Sława Przybylska. Całość prowadziła sztandarowa w owych latach para konferansjerów Wacław Przybylski i Andrzej Rokita.

Pamiętam doskonale obu panów. Wysoki, szczupły Przybylski i niski, krępy Rokita. Całą konferansjerkę mieli rozpisaną na głosy i z kartkami w ręku przerzucali się dowcipami, czy raczej wicami – bo tak dawniej mówiono – odczytując to co wcześniej przygotowali. Jakakolwiek improwizacja nie była wówczas w modzie. Być może miało to związek z obowiązującą cenzurą, ale tego nie wiem na pewno. Za młody byłem.

Przywołane wspomnienie sprowokowało mnie do historyczno - socjologicznego spojrzenia na rozwój estradowej konferansjerki w latach mi współczesnych. Konferansjer to zawód bardzo stary. No, może nie najstarszy na świecie, bo tym mianem zwykło się określać inne rozrywkowe świadczenia, ale zawszeć stary i to mocno. Słynny, historyczny utwór ragtime`owy, grany na pianinie, skomponowany prawie sto lat temu przez Scotta Joplina, a spopularyzowany wiele lat później przez film „Żądło” nosi tytuł „The Entertainer”, czyli właśnie konferansjer.

Po okresie czytania z kartki niejakie ożywienie w sztuce konferansjerowania wprowadził Jacek Fedorowicz, przezabawnie improwizując w cyklicznych programach rozrywkowych Jerzego Gruzy, takich jak „Poznajmy się”, czy „Małżeństwo doskonałe”. Jego sposób bycia na estradzie stał się wzorem dla innych kabaretów, w tym także studenckich. W Stodole moich lat, czyli na przełomie 60. i 70. styl Fedorowicza naśladował Janusz Weiss (dziś redaktor od nietypowej sprawy). Ja też próbowałem swoich sił jako konferansjer, ale zapewne nieudolnie, skoro wymyślono dla mnie taki oto greps. Przed rozpoczęciem programu wychodziłem na estradę i stawałem przed mikrofonem. Długo milczałem udając, że nieśmiałość nie pozwala mi na rozpoczęcie imprezy. Wreszcie, kiedy wyczuwałem zniecierpliwienie publiczności mówiłem z niejaką rozpaczą: konferansjerem to ja nie jestem… Symonowicz jestem. Kłaniałem się i wychodziłem.

Dużo później dano mi okazję błyśnięcia refleksem. Występowałem któregoś dnia wspólnie z moim przyjacielem, pianistą – Jarkiem Gajewskim, w kawiarni „Ulubiona” w Warszawie. Po programie kilka miłych panienek wręczyło Jarkowi bukiet kwiatów. Spytałem wówczas: coś ty tam, Jarek, dostał?, na co mój przyjaciel odpowiedział: nie wiem – jakieś zielsko. A czy to się daje zjeść? – pytałem dalej. Nie wiem, nie znam się na tym – odpowiedział mój przyjaciel. Wówczas zwróciłem się do zacnej publiczności tekstem jaki naprędce zaimprowizowałem: Kochani – zieleń, to zjada jeleń, a my z Jareczkiem wolim wódeczkę. Następnego dnia, po kolejnym występie w „Ulubionej”, dostaliśmy od tych samych panienek (stałe wielbicielki, czy też jak mawia znakomity szczycieński malarz Andrzej Cisowski – sympatyzantki) elegancko zawiniętą w celofan butelkę czystej.

Rozgadałem się i oczywiście wyczerpałem pojemność strony w Kurku. Tymczasem omawiając temat „konferansjerski” wypadałoby wspomnieć choćby o takich mistrzach jak Lucjan Kydryński, czy Kazimierz Rudzki. Zatem za tydzień.

Andrzej Symonowicz