Skąd taki tytuł? Piszę felietony dla „Kurka Mazurskiego” od prawie ośmiu lat. To kawał czasu. Dzieci, które urodziły się w tym roku co moja pisanina, chodzą już do szkoły. Kto zatem pamięta o czym, lub o kim opowiadałem na przykład w marcu, w roku 2008?
A jednak! Pisałem w jednym z tamtejszych numerów o nieżyjącym już znakomitym artyście - malarzu i poecie - Kazimierzu Szemiothcie. Pamiętam, że mimo iż „Kurek Mazurski” jest tygodnikiem regionalnym, o stosunkowo niewielkim zasięgu krajowym, to zupełnie niespodzianie skontaktowały się ze mną dwie osoby z Warszawy. Nieznana mi pani z Polskiej Akademii Nauk, która akurat pisała pracę naukową o twórczości Szemiotha, oraz żona Kazimierza, którą wprawdzie niegdyś znałem, ale od bardzo wielu lat nie mieliśmy żadnego kontaktu. Poznałem zatem obie panie ze sobą za pośrednictwem telefonu i o ile wiem zaprzyjaźniły się. Z korzyścią dla naukowego opracowania.
Minęło lat prawie siedem i znów skontaktowała się ze mną Wanda Szemiothowa, wdowa po moim starym przyjacielu. Zatelefonowała, aby przypomnieć mi, że w tym roku mija trzydziesta rocznica śmierci Kazimierza Szemiotha i poprosić, abym napisał kilka wspomnieniowych słów o tym wybitnym artyście. Myślę, że warto. Tym bardziej, że była to nietuzinkowa osobowość. Ekscentryk obdarzony ostrym poczuciem humoru. Postać anegdotyczna. Można by cytować jego powiedzonka godzinami. Ale najpierw kilka słów o twórczości mistrza.
Jako poeta był autorem pięknych, nastrojowych wierszy, ale także wielu piosenek. Z całą pewnością moi czytelnicy znają „Jaskółkę nieujarzmioną” – przebój Stana Borysa.