W poprzednim felietonie obiecałem, że jeszcze raz napiszę o Kubie i że to będzie, póki co, ostatni raz. No to piszę. Tym razem o jedzeniu.
Otóż na wyspie rośnie wszystko - to jest owoce i warzywa. Miejscowi mówią, że wystarczy wetknąć w ziemię kij od szczotki, a wkrótce kij ten zaowocuje. Toteż odkąd zezwolono na prywatne uprawy i bezpośrednią sprzedaż płodów ziemnych, odtąd tony owoców i warzyw można kupić na niezliczonych, ulicznych, wózkowych straganikach. Dosłownie za grosze. Nie ma przecież na owych wózkach żadnych chłodni, a temperatura w miastach przekracza 30 stopni, toteż pod wieczór towar jest już mocno podgniły i jeśli znajdzie się o tej porze kupujący, to dostanie banany, czy mango za pół darmo. Jeszcze do niedawna taki uliczny handel nie był na Kubie dozwolony, bowiem wszystkie wyhodowane prywatnie płody rolne należało obowiązkowo odprowadzić do punktu skupu. No, ale idzie nowe… Przynajmniej na Kubie. Z uwagi na wszechobecność tanich owoców podaje się je do każdego posiłku jako przystawkę. Zawsze, zanim przystąpimy do konsumpcji śniadaniowych jajek, czy popołudniowej obiado-kolacji, dostajemy ogromny półmich schłodzonych w lodówce i pokrojonych na kawałki owoców mango, papai, bananów oraz ananasa i to stanowi wstęp do dalszej konsumpcji.
Co do owoców papai, najpopularniejszego owocu na Kubie, który potrafi urosnąć do wielkości średniego arbuza (w naszym Kauflandzie można kupić papaje z Brazylii - malutkie, wielkości sporej gruchy), to pozwolę sobie, ku przestrodze, przytoczyć pewną ciekawostkę z gatunku językoznawstwa. Otóż wszędzie w Ameryce Południowej, czyli tam, gdzie obowiązuje język hiszpański, papaja to papaja. Za wyjątkiem Kuby, gdzie owoc ten nosi nazwę „fruta bomba”. A to stąd, że już od czasów przedrewolucyjnych słowem papaja, w jakże rozpustnym wówczas wyspiarskim kraju, określano fragment ciała kobiety. Ten najbardziej kobiecy.