Żałuję bardzo, że nie zdążyłem (wiatr niestety był „zdechł”) w tym roku wrócić do Szczytna na „święto kartofla”, gdyż jak czytam wypadło bardzo udanie i okoliczne restauracje miały się czym popisać. Z ciekawością więc teraz zajrzę na kartoflane dania do „Tusinka” i „Mazuriany”. Im więcej takich imprez, tym promocja naszych lokali większa i poziom ich gastronomicznych produkcji także. Szkoda, że podupadające od kilku lat „Dni i Noce Szczytna” nie skorzystały z takiego gastronomicznego pomysłu, sytuując się w tym względzie na poziomie browarka w plastikowym kubełku i kiełbasek. Nic nie ujmując niedalekiej Zimnej Wodzie, zupełnie jak na tamtejszym festynie.

Tak przy okazji zauważyłem, nie tylko w Polsce, że nasze poczciwe ziemniaczki wracają do gastronomicznych łask i stają się modne nie tylko w postaci frytek. W Niemczech, gdzie były zawsze popularne – te słynne i różnorodne sałatki kartoflane – ale i o dziwo we Francji, Anglii czy nawet we Włoszech można zjeść kartofle pod różnymi postaciami nie tylko jako dodatek do dań podstawowych. W Paryżu, w małej, lecz naprawdę eleganckiej restauracji Found de Cour jadłem niedawno świetne, gotowane w całości i leciutko zapiekane ziemniaki z pastą twarogową i kawiorem, dla chętnych z dodatkiem krojonego grubo szczypiorku. O genialnym szwajcarskim gęstym puree z gęsią okrasą już chyba tu wspominałem. Wszystko więc przed nami, jako że przecież jesteśmy światowym ziemniaczanym potentatem.

Mamy jednak nasze lato codzienne i jeszcze przynajmniej kilkanaście upalnych dni przed sobą. Jak już wspomniałem na wstępie, włóczyłem się ostatnio tradycyjnie po mazurskich jeziorach i przyrzekłem sobie, że to ostatni raz o tej porze roku. Wiosną, jesienią, proszę bardzo. Byle nie latem! Te bandy podpitych lub naćpanych wyrostków na kejach w Mikołajkach czy w Giżycku… Brrr! O wiele sympatyczniej dobić na dziko lub przy małym pomoście gdzieś na Bełdanach. Tym bardziej, że zamiast jadać w zatłoczonych i nieprzytomnie drogich knajpach można wykazać się własną kulinarną inwencją. Z odwiedzonych tym sezonie lokali dobrze mogę wspomnieć tylko „Strzechę” w Mikołajkach z wyjątkowo bogatą kartą dań i bardzo dobrze przyrządzanym drobiem. Natomiast całkowita klapa to w tym roku ryby! Nawet w dobrych dotąd lokalach było ich jak na lekarstwo, świeżość wątpliwa, a sposób przyrządzenia byle jaki. Zjedz gościu i się wynoś!

Naszym, własnoręcznie przyrządzanym przebojem tegorocznego pływania były za to świetne szaszłyki – też ziemniaczane, pieczone na polowym grillu z ogniska (kto jeszcze grilluje na ognisku?). Wystarczy przecież zwyczajnie niewielki ogień, a właściwie żar po nim, kilka odpowiednich kamieni do podparcia i nóż do wystrugania patyczków. Na te patyczki nadziewamy lekko podgotowane ziemniaki owinięte w plasterki boczku i pokrojoną w kwadraty paprykę. To wszystko lekko polewamy oliwką, solimy i pieprzyku do smaku i obowiązkowo traktujemy znalezionymi w okolicy ziołami, np. miętą czy tymiankiem. Po mniej więcej dwudziestu minutach, albo jednym piwie mamy ekstra kolację bez tłoku i przy księżycu. Ten ostatni gratis, od firmy…

Wiesław Mądrzejowski