Nie ma w całym roku gorszego czasu niż koniec listopada. Ciemno, zimno, wieje jak na dworcu w moich rodzinnych Kielcach, a roboty tyle wali się ze wszystkich stron, że nosa sprzed laptopa oderwać nie można. Ani tu pomyśleć o jakiejś egzotycznej gastronomicznej wyprawie czy choćby drobnym wyskoku do porządnej knajpki. No nic, byle do stycznia, gdy już i dzień trochę dłuższy i zima porządnie może przyciśnie, skończą się mgły, siąpienie, kichanie i inne jesienne „przyjemności”. Jakoś trzeba sobie z nimi radzić. Chyba nawet taka jesienna chandra dała się dość mocno zauważyć, bo niespodziewanie znalazłem dziś rano na biurku moją ulubioną „wedlowską gorzką”. Czekoladę oczywiście! Głos rodzinnego rozsądku miał i tym razem całkowitą rację. Nie ma nic lepszego niż odrobina słodkości. Ot, tak sobie, na poprawę nastroju. Na początek dobry i zwykły słodki sok wyciśnięty z przetartej marchwi. Mała rzecz a cieszy, z kropelką soku cytrynowego na szklaneczkę jeszcze lepsza. Jak już się troszkę nastrój poprawił, to może oderwać jednak na chwilę nos od ekranu i pomyśleć o jakimś bardziej konkretnym poprawiaczu nastroju. Coś takiego dobrego, i niezbyt skomplikowanego… O, na przykład sernik z biszkoptami! Same w sobie biszkopty, jakich wybór mamy teraz w sklepach nie są specjalnie smaczne. Albo chemii w nich tyle, że po dwóch, trzech ciasteczkach zgaga murowana, albo ciężkie są jakby je z ołowiu odlewano. Tak „na sucho” do gorącej herbatki z sokiem już się nie nadają. Co innego, gdyby tak je potraktować właśnie twarogiem. Akurat w „Biedronce” znalazło się małe wiaderko już zmielonego twarogu, półtłustego jak najbardziej. Bakalii też wybór aż za duży. Piękna sprawa. Moja rola sprowadza się oczywiście do porządnego utarcia sera z kolejno dodawanymi – śmietanką, żółtkami, masłem, bakaliami, cukrami i co tam jeszcze fachowa ręka do tego dorzuciła. Aha, no i na koniec do otwarcia puszek z brzoskwiniami, które zostały ułożone na wierzchu. Zrobił się przy tym bardzo miły rodzinny wieczór, w kominku drewno aż trzaska, na zewnątrz też jakoś chyba cieplej, a do tego aromat świeżo sparzonej kawy… No i znów chce się żyć! Tylko kto zje to wszystko?

Przy tej słodkiej okazji warto powspominać o innych słodkościach, jakie się nam ostatnio przydarzyły albo pomyśleć już powoli o tym, co stanie za miesiąc (tak, tak, to już tylko miesiąc!) na świątecznym stole. O, nagle sobie uświadomiliśmy, że z niedawnej wyprawy do Chin nie mamy jakichś specjalnych wspomnień o tamtejszych ciastach, galaretkach czy innych słodyczach. Po prostu chyba nie znają tam czegoś takiego jak nasze desery. No, może nie tak do końca, bo w trakcie „rejsu smakoszy” po zatoce w Hong Kongu jeden z wielkich stołów uginał się od różnego rodzaju ciast, ciasteczek, tortów, lodów, puddingów i innych cudów z całego świata. Z całego świata, więc raczej mało oryginalnych. Oryginalne chińskie, bo nie tylko tam, ale jeszcze w paru innych miejscach, niekoniecznie specjalnie eleganckich, były chyba tylko smażone banany. Dostępne wszędzie, od Pekinu do Makao. Wyjątkowo jak nawet na Chiny tanio, bo za dwa, trzy juany można zjeść u ulicznego sprzedawcy kilka kawałków banana w naleśnikowym cieście oblanym wściekle słodkim karmelem. Wszystko smażone na wielkich wokach bezpośrednio przed oczami przyszłego konsumenta. Na dłuższą metę może to być trochę żołądkowo męczące, ale jako szybka porcja słodkich kalorii zupełnie dobre.

A co do przyszłych i już niedalekich świąt? Tu mamy marzenia trochę odmienne, bo i oczywiście tradycyjny nasz rodzinny piernik z przepisem przejętym już ze dwadzieścia lat temu od ciotki spod Stanisławowa, muszą być i legendarne od lat babeczki z owocami, no i makowiec oczywiście, sernik też jak najbardziej… Tylko kto to zdąży zrobić i kiedy? Cała nadzieja, że odsiecz zza kanału przybędzie, święta w tym roku długie się zapowiadają…

- No to może jeszcze po kawałku sernika? Jakiś taki piękny wieczór dzisiaj, no nie?

Wiesław Mądrzejowski