Odkąd zacząłem pisać kurkowe felietony, a to już czternaście lat mija, przyzwyczaiłem się, że okres jesienny, a szczególnie listopad, to czas, kiedy wiele znajomych mi osób odchodzi od nas na zawsze.
Uważałem wspominanie tych postaci, na łamach „Kurka”, za swój obowiązek. Ostatni raz pisałem w listopadzie ubiegłego roku o wspaniałym aktorze i kabareciarzu Andrzeju Zaorskim. Artysta zmarł 31 października. Minęło ponad pół roku. Mamy wiosnę. Wprawdzie pogodowo dość męczącą, ale jednak nie jest to listopad. Tymczasem w ciągu ostatnich dni musiałem pogodzić się z odejściem aż trzech znajomych mi panów.
Zacznę od mojego tutejszego przyjaciela Ludwika Narewskiego. Dożył pięknego wieku 89 lat. Kiedy poznałem go, około dwadzieścia lat temu, był już siedemdziesięcioletnim emerytem, ale wciąż czynnym w bardzo wielu dziedzinach. Utrzymywaliśmy ze sobą kontakt niemal do ostatnich chwil jego długiego życia. Jeszcze 4 maja, bardzo ciężko chory, pamiętał o telefonie do mojej żony, Moniki, z okazji jej imienin. Przytoczę pewną anegdotkę o jego niestrudzonej żywotności. Jak na ogół wiadomo, w porze letniej „zagnieżdżam się” na ratuszowej wieży. W połowie jej wysokości, co odpowiada sześciu współczesnym piętrom. I oto kilka lat temu zjawia się w mojej „pracowni” Ludwik. Nieco zasapany usiadł na krześle, wyciągnął z teczki dwie puszki piwa Żywiec i oświadczył: „Wiesz Andrzej, że lubię czasem napić się piwa. Ale nie sam. Dzisiaj naszła mnie taka ochota, więc przyszedłem do ciebie”. Ludzie kochane! Mężczyźnie po osiemdziesiątce chciało się, dla towarzystwa, pokonać aż tyle pięter wyjątkowo niewygodnymi schodami. Spędziliśmy wspólnie miłą godzinkę. Ludwik wydawał się niezniszczalnym
15 maja zmarło dwóch wielkich aktorów, których miałem okazję poznać osobiście.