Droga

Przyjaciółko "Kurka",

lato objęło w posiadanie nasze Mazury od razu, nie bawiąc się w żadne wstępne gierki czy podchody. Prawie 30 stopni od samego rana. Nic - tylko poszukać cienia. Najlepiej pod jakimś rozłożystym drzewem nie dalej niż dziesięć metrów od wody, nie zapominając przy tym o paru butelkach wody mineralnej, którą będziemy się schładzać od środka. Gdzie więc nam będzie lepiej niż w naszym ukochanym Szczytnie, bowiem wokoło jezior pełno, więc o wodę nietrudno.

Ale doradzam ostrożność. Jedni mówią, że w jeziorze Domowym grasuje potwór podobny do tego, który żyje w szkockim jeziorze Loch Ness.

Inni znów twierdzą, że to nie potwór z Loch Ness, ale zwyczajny krajowy smok, podobny do tego wawelskiego, który nie tylko dobiera się do kąpiących, wyprawia się też do miasta, grasuje w ratuszu, a nie spotkawszy kogo trzeba, wypełza na plac Juranda. Czyni to nocą. Ale nie pożera ludzi, tylko miesza im w głowach przez sen. Podobno niektórym już porządnie namieszał, bo słyszałem, że teraz jesienią na stanowisko burmistrza będzie po dwóch kandydatów z jednej partii.

Najpewniej jednak rację ma miejscowy sanepid, który twierdzi, że w jeziorze nie ma żadnego potwora ani smoka, a zwyczajne zielone jednokomórkowce, które powodują wypryski, a nawet zatrucia mogące przyczynić się do śmierci.

Ja mam to szczęście, Droga Przyjaciółko, że nie mieszkam w Szczytnie, ale nieopodal, nad jeziorem Sasek Wielki. I tu, niestety, dzieją się dziwne rzeczy. A to - mimo tak zwanej strefy ciszy - pojawia się jak zjawa szybka motorówka, przeważnie obok czyhających na byle rybkę wędkarzy, nie patrząc wcale na spokojnie podskakujące na fali spławiki; a to wesołe towarzystwo na żaglówce myśli, że całe jezioro stanowi ich własność.

Pewnego razu omal nie doszło do tragedii.

Otóż na łódź żaglową omega zabrało się sześcioro ludzi. Nie powiem żeglarzy, bo teraz żadnych uprawnień do żeglowania nie trzeba. Bez przeszkód żeglowali sobie po jeziorze: od Kobylochy po Dźwierzuty. Pod wieczór, gdy już porządnie zbierało się na burzę, omegę dopadł szkwał (silny porywisty wiatr) i łódź wywalił. Na szczęście znajdowali się pięć, może trzy metry od brzegu. Coś ich jednak dopadło, bo potopiły im się wszystkie ubrania, a na dodatek cała nietknięta jeszcze skrzynka piwa. Skutek był taki, że musieli na golasa wokół jeziora do domu wracać.

Dlatego nie zdziwiłem się, gdy w tych dniach odwiedzając znajomą, przez sympatię nazywaną przez nas ciotką, jako że rzeczywiście jest ciotką rocznego prawie siostrzeńca, zastałem osobliwą sytuację. Na środku dużego pokoju w pontonie wypełnionym do połowy wodą taplał się małolat, a w łazience w wannie to samo robiła ciotka. Oboje byli, jak to w kąpieli, rozebrani "do rosołu". Widok był... nie można powiedzieć - całkiem, całkiem.

A wrzasku przy tym - co niemiara. Ale przynajmniej bezpiecznie.

Pozdrowienia

Marek Teschke

2006.07.12