"Zapomniane Rudziska"

Gdy przeczytałem artykuł Barbary Świderskiej "Zapomniane Rudziska" (KM nr 8/03) to mi, jako dawnemu i przyszłemu mieszkańcowi Pasymia, zakręciła się łezka w oku. Gdy jestem w Pasymiu to nieraz jadę rowerem do Rudzisk i jak patrzę na to, co tam zostało, to aż serce się kraje. W pamięci mam przełom lat 60. i 70. ubiegłego stulecia, gdy często do Rudzisk jeździłem. Jeździli zresztą wszyscy, bo tam zawsze coś się działo, czy to latem czy zimą.

Latem różne imprezy nad wodą, zimą np. biegi narciarskie (a tereny tam są piękne). No i w soboty zabawy, gdzie często przygrywał do tańca dawny pasymski zespół "Kalwianie". Dziś została tam tylko ruina, wyszabrowane zostało wszystko. Tak piękne miejsce jak Rudziska powoli zarasta krzakami.

Na turystykę w dzisiejszych czasach nie ma pieniędzy. Miliardy wydaje się na zbrojenie, a tu nie ma parunastu milionów, żeby odbudować perłę Pasymia. Za tyle, ile warte są np. dwa koła od samolotu F-16 można nie tylko odbudować Rudziska, ale i postawić tam kotłownię ekologiczną na gaz z zapasem gazu na 5 lat!

Kiedyś w Rudziskach pracowało dużo ludzi z Pasymia i okolic. Dziś ci ludzie nie mają zajęcia. Turystyka to jest przyszłość, to są miejsca pracy dla ludzi z Pasymia i okolic. Mam nadzieję, że jeszcze Rudziska ożyją.

Pozdrawiam

Ryszard Sala (Niemcy)

PS. Jak będę w Pasymiu, to zgłoszę się do Kręciołów. Mój rower jest już w drodze.


Niech żyje bal!

Zdumiony jestem, powiem więcej, zbulwersowany, oporem szanownych radnych miejskich w kwestiach planów dotyczących ubiegania się o Certyfikat ISO 9001/2000 przez Urząd Miejski w Szczytnie. Opór ten jest z jednej strony absolutnym brakiem rozumienia istoty rzeczy, z drugiej jak gdyby potwierdzeniem braku woli i chęci wspólnego poszukiwania i budowania perspektyw rozwojowych dla naszego miasta. Momentami odnoszę przekonanie, że samorządność stoi nam kością w gardle, że mamy pecha w przypadkowym i głupim doborze (wyborze) swoich przedstawicieli. Za wszelką cenę chcą utrzymać dotychczasowy stan organizacji Urzędu z jego archaizmem i skostnieniem, podtrzymać mętność kompetencji i odpowiedzialności urzędników. Przy takim stanie rzeczy można bowiem załatwiać wszystkie swoje "drobne" sprawy prywatne, klanowe i partyjne. Radny musi być pryncypialny i ważny. A ponadto jakie to miłe i dowartościowujące?!

W urzędowych kuluarach jeden z radnych - tzw. autorytet, głosi, że Europa Zachodnia odchodzi gremialnie od produktu ISO bo... i plecie bzdury. Powiada również, że Certyfikat ISO uzyskany w WSPol. to wydmuszka i sztuka dla sztuki. Nic bardziej głupiego, bowiem wypowiedź to co najmniej dyletancka i nieuprawniona.

Moim zdaniem głęboka reorganizacja Urzędu jest niezbędna. Wielce pożądana jest również walka o jakość, czego wyrazem byłby Certyfikat ISO. Urząd działa bowiem w schemacie minionej epoki. To tak jakby akceptować jazdę furmanką na żelaznych obręczach zamiast pojazdem taxi marki Toyota. Niby i tym, i tym dojedzie się gdzieś tam, ale jednym wygodniej i szybciej, drugim zaś trzęsie, wolno i na łeb pada.

Reorganizacja, ze wszech miar niewygodna dla radnych, musi być bezwzględnie przeprowadzona. Pytaniem jest, czy rękoma tylko tych urzędników, którzy dotychczas akceptowali stan rzeczy, bo było fajnie, czy też powinien ktoś popatrzeć na Urząd z boku, najlepiej znający się na organizacji i zarządzaniu?

Szanowni Radni! Bez wdawania się w szczegóły - łopatologicznie powiem, że ubieganie się o certyfikat ISO w zakresie zamierzonym, tj. obsługi klienta, to jakby mając wykształcenie podstawowe zdobyte na kursie wieczorowym (stan aktualny), zdobyć świadectwo maturalne w renomowanym liceum (zdobyć przedmiotowy Certyfikat). Mając świadectwo liceum o wiele łatwiej wypłynąć na tzw. szersze wody (np. na studia), co z podstawówką wydaje się być dość trudne (chyba że jest się posłem z określonej i wszem wiadomej formacji politycznej). Porównam to dalej do pancernego sejfu z gotówką, dla otwarcia którego potrzeba kilku kluczy. Certyfikat ISO jest jednym z nich. W praktyce - inwestor chcący zainwestować kapitał przyjmuje czytelne reguły gry. Wie, że zawiść bądź głupota kogoś tam nie puszczą go z torbami. Inny przykład to problem dostępu do środków pomocowych z Unii Europejskiej. Certyfikat daje agendom Unii minimum gwarancji, że przekazane przez nie środki będą wydawane w sposób przejrzysty, bez matactw itp. Dlatego urzędy posiadające ten certyfikat mają o wiele większe szanse na dostęp do tych środków.

Nasi prześwietni Radni dają sobie określone świadectwo. Działa instynkt samozachowawczy. Mają jak gdyby świadomość, że oto pojawi się kompetentny, przejrzyście działający urzędnik, znający swoje uprawnienia i postępujący zgodnie z nimi, który nie musi się bać, któremu trudno będzie nakazać "przymknięcie oka", by przeforsować swoje malutkie interesiki. Dla wielu radnych, przyzwyczajonych do innych reguł, może okazać się przykre pokazanie miejsca w szeregu, zgodnie z wiedzą i intelektualnym poziomem. Przestanie być możliwe puszenie się i narzucanie swojej woli. Do tego przecież nie mogą dopuścić.

W dodatku radni nie poniosą żadnej odpowiedzialności za swoje wybryki (w najgorszym razie w następnych wyborach zainwestują więcej w komunikację samochodową). Ba, nawet pochwalą się wyborcom, że dzięki wstrzymaniu procesu certyfikacji, w budżecie zaoszczędzono ok. 30 tys. złotych. Ile środków dzięki takiej decyzji ucieknie nam sprzed nosa - tego nikt nie sprawdzi, bo jak?

Taka jest moja teoria, nie znajduję innych wytłumaczeń torpedowania planów zdobywania wiedzy i dla dobra publicznego realizowania jej w praktyce.

A tak już na zakończenie - krążą wśród niektórych radnych opowieści, że moja chęć bezpłatnego przeszkolenia i przygotowania urzędników do certyfikacji jest "mydleniem oczu". W głowach niektórych osób się nie mieści, że ktoś może coś zrobić bez wynagrodzenia - społecznie. Nieustannie załatwiając jakieś swoje prywatne interesy, mniej czy bardziej konkretne i wymierne, nie są w stanie tego pojąć. To bzdura, krzyczą, bo ponad wątpliwość za podobną usługę trzeba by było wystawić rachunek równy dwuletniej diecie radnego! Takich durniów przecież już nie ma. A jak są, to niewątpliwie coś za tym się kryje. Kłania się spiskowa teoria dziejów! Bo jakże by inaczej?

Dopuszczam, że się mylę. Że moje oceny są krzywdzące. Proszę, zatem Szanownych Radnych, tych choćby, których wywołuję do tablicy, o rzeczową polemikę i przysłowiowe dowalenie mi na łamach gazety. Przed Trybunały sprawa się nie nadaje, nie tylko dlatego, że trwa bardzo długo. Zarzuty pozostawione bez słowa to przyznanie mi racji. Idzie o sprawy ważne dla nas wszystkich, dla mieszkańców, dzisiaj i jutro.

Niżej podpisany obywatel

Arkadiusz Letkiewicz

Autor jest pracownikiem WSPol., specjalistą ds. organizacji i zarządzania, pełnomocnikiem ds. certyfikacji ISO komendanta WSPol. i burmistrza Szczytna.

(red.)


Redakcja

"Kurka Mazurskiego"

W czwartek 20 lutego około godz. 9.00 własnym pojazdem z dość silnym nadciśnieniem i krwotokiem z nosa zostałem przez żonę dostarczony na Izbę Przyjęć Szpitala Miejskiego w Szczytnie, celem udzielenia wstępnej pomocy. Po przybyciu na miejsce spotkała nas niespodzianka. Pomocy odmówiono, mimo że żona na Izbie Przyjęć poinformowała przebywające siostry o powyższym zdarzeniu. Zażądano skierowania od lekarza pierwszego kontaktu. Odpowiedź była oczywista, że takiego nie posiadam. Wówczas siostry skierowały nas do laryngologa na ul. Kościuszki. Ja w tym czasie znajdowałem się pod drzwiami sali, w której miała miejsce dyskusja, twarz miałem zasłoniętą ręcznikiem i nie byłem w stanie rozmawiać. Żadna z sióstr przebywających w tym pomieszczeniu nie wyszła na korytarz, aby zobaczyć, w jakim stanie jest chory.

Rozgoryczeni opuściliśmy to miejsce udając się na ul. Kościuszki. Okazało się, że wskazówki sióstr z Izby Przyjęć były wielką pomyłką. Pani doktor laryngolog w tym dniu nie przyjmowała. Pozostała ostatnia deska ratunku - ELMED. Po przyjeździe urzędująca Pani Doktor, widząc mój stan, natychmiast przystąpiła do udzielania pomocy na miarę posiadanych środków, włącznie z pomiarami ciśnienia i podaniem leku, wzywając jednocześnie pogotowie. Nadmieniam, że jestem po przebytym rozległym zawale serca i z wszczepionym stymulatorem, o czym żona informowała panie z Izby Przyjęć w szpitalu.

Powyższą przepychankę odbywałem własnym pojazdem. Ponowny powrót na Izbę Przyjęć nastąpił już karetką pogotowia. Dopiero wtedy otrzymałem pomoc. Założono mi tamponadę, pobrano krew do badań. Pan Doktor po zakończeniu swoich czynności oświadczył mi, że w takim przypadku żadne skierowanie nie jest potrzebne. Nie wiem, czy słowa te dotarły do osób, które odmówiły pomocy. W czasie oczekiwania na wynik badania krwi dowiedziałem się, że pacjenci kasy branżowej mogą być na Izbie Przyjęć przyjmowani dopiero po godz. 18.00.

Dalsze moje leczenie odbywało się w szpitalu w Olsztynie przez kolejne 5 dni. Z tego epizodu wynika wiele wniosków. Najważniejszy to ten, że placówki, które są powołane do udzielania pomocy odmawiają jej w sytuacji, gdy pomoc ta jest konieczna. A gdzie etyka tych ludzi?

Roman S.

(nazwisko do wiadomości redakcji)

Tylko ze względu na zawarte w liście informacje o stanie zdrowia autora, jego personalia zachowaliśmy do wiadomości redakcji.

(red.)

2003.03.05