Wkrótce kalendarzowy początek lata. Czyli okres wakacji, wczasów, to jest wszelakiego wypoczynku w promieniach słońca. Zapewne czekają nas upały, a co za tym idzie konieczność chłodzenia się. Zewnątrz i wewnątrz. To pierwsze, to oczywiście kąpiele w mazurskich jeziorach, a drugie to lody. W dzisiejszych czasach ogromny wybór ich rodzajów jest ogólnie dostępny.
Dla dzieci, to po prostu raj na ziemi, ale dawniej tak nie było. Moje dzieciństwo sięga lat pięćdziesiątych. W owych czasach jeden, czy też dwa gatunki lodów, w trzech smakach, to była nie lada atrakcja. Rzadko dostępna. Pozwolę sobie zatem na kilka wspomnień.
Pierwsze pięć lat życia spędziłem w podwarszawskim Józefowie, w połowie drewnianej chałupki wynajętej od miejscowego gospodarza. Mój ojciec pracował w Stolicy, ale Warszawy jeszcze nie było. Gruzy i gigantyczny plac budowy. Dopiero w roku 1950 zbudowano budynek przy ulicy Nowy Świat, gdzie cała nasza rodzina mogła zamieszkać. Pamiętam, że w owej wiosce nad rzeczką Świder pomieszkiwało więcej podobnych bezdomnych, warszawskich rodzin. W każdej z wynajętych chałupek figlowało pełno dzieciaków. Rodzice utrzymywali między sobą znakomite stosunki, toteż raz w tygodniu, w niedzielę, wyznaczona matka przygotowywała domowym sposobem gar lodów, na które zapraszane były maluchy z sąsiedztwa. Taki oto miałem pierwszy kontakt z tym przysmakiem. Ale do naszego Józefowa, od czasu do czasu, latem, przyjeżdżał prawdziwy lodziarz z drewnianą skrzyneczką, zawieszoną na ramieniu i spacerując po nielicznych uliczkach wołał „lody, lody, lody”. Sprzedawał wyroby firmy „Pingwin”. W kształcie walca nadzianego na patyk. Ten lodziarski dzień był dla nas, dzieci, wielkim świętem.
Kiedy zamieszkaliśmy w Warszawie dostępność do lodów znacznie zwiększyła się, choć nadal był to rarytas.