Ktoś delikatnie zapukał do drzwi mieszkania. Wyjrzałem przez wizjer i zobaczyłam dwóch starszych panów. Otworzyłem drzwi i zaprosiłem ich do środka. Z ociąganiem weszli i po niemiecku przedstawili się. Widząc moje lekko zdumione spojrzenie, dodali: - Jesteśmy Żydami, mieszkamy w Jerozolimie, ale obaj pochodzimy ze Szczytna.

Na dowód prawdziwości swoich słów jeden z nich pokazał swój paszport, gdzie w rubryce miejsce urodzenia wpisano Ortelsburg.

Na tropie ostatniej Mohikanki

Zaprosiłem gości na filiżankę kawy. Sztywna i zdawkowa początkowo rozmowa przerodziła się z czasem w serdeczną pogawędkę. Goście zadawali wiele pytań.

- Znamy Szczytno z opowiadań rodziców, którzy z nami w 1938 roku opuścili miasto. Obaj mieliśmy wówczas po kilka lat, niewiele pamiętamy - powiedział jeden z nich.

- Po "kryształowej nocy" z 10 na 11 listopada 1938 roku, gdy spalono synagogę ledwie uszliśmy z życiem przed bandą rozbestwionych hitlerowców - dodał drugi, głęboko wzdychając.

- To były straszne czasy, nikt nie był pewny dnia ani godziny. Na fałszywych paszportach, nocą wyjechaliśmy ze Szczytna i dotarliśmy do Estonii i dalej do Francji. Z Francji trafiliśmy do Maroka i tam doczekaliśmy szczęśliwie końca wojny.

- A po wojnie? - spytałem.

- Powrót do Szczytna nie miał sensu - odparł jeden z nich. - Wieści, które docierały do nas z Europy, nie były pocieszające. Wszędzie zniszczenie, głód i nędza. Żydzi wprawdzie związani byli uczuciowo z krajem swego urodzenia i dzieciństwa, ale w sercach ich tliła się jednak iskierka nadziei na powrót do prawdziwej ojczyzny - Izraela. Wygnani stamtąd przez Rzymian za ciągłe wzniecanie powstań i niepokojów w latach 66-73 i 132-135 (po urodzeniu Chrystusa), Żydzi tułali się po wszystkich niemal krajach Azji, Afryki i Europy, szukając chleba i dachu nad głową - tu mówiący zrobił dłuższą przerwę.

- Do Szczytna moi przodkowie - kontynuował - przybyli na początku XIX wieku z Polski, z Przasnysza, podobnie jak i jego - tu kiwnięciem głowy wskazał swego towarzysza.

Interesy widocznie szły dobrze, gdyż Żydzi znający język polski i rosyjski doskonale sobie wtedy radzili w handlu z Imperium Rosyjskim. Wielu z nich stało się z czasem bogatymi ludźmi.

- Mój ojciec miał duży sklep z odzieżą damską i męską, towarami "łokciowymi", jak wówczas nazywano tekstylia. Sprzedawał też dywany. Jego ojciec - wskazał na swego towarzysza - był właścicielem największego w mieście hotelu z restauracją - Berliner Hof.

Ogółem przed wojną mieszkało w Szczytnie około 250 osób żydowskiego pochodzenia. Osiedlali się też w Pasymiu, Wielbarku, Rozogach, Świętajnie, Rańsku, Nowych i Starych Kiejkutach. Byli aktywni, należeli do władz miejskich jako radni oraz do organizacji społecznych i zawodowych. O ich oddaniu niemieckiej ojczyźnie świadczy choćby fakt, że w czasie pierwszej wojny światowej zginęło 10 młodych Żydów z powiatu szczycieńskiego służących w pruskiej armii. Hitlerowcy o tym szybko zapomnieli, wnet po dojściu nacjonalistów do władzy w 1933 roku zaczęły się prześladowania, których punktem kulminacyjnym była "kryształowa noc". Kto nie zdążył uciec za granicę, ginął w obozach koncentracyjnych. Dorobek pokoleń Żydów został rozgrabiony.

- Koniec wojny - opowiadał dalej drugi z gości - zastał nas w Maroku. Pytanie o to, dokąd jechać, powtarzało się coraz częściej. Nasi rodzice zdecydowali, że wracamy do Palestyny.

- Jak trafiliście panowie do mnie? - spytałem.

Mój rozmówca uśmiechnął się i odparł. - Pisał pan kiedyś o "Ostatniej Mohikance" - ostatniej żyjącej w Szczytnie Żydówce, chcieliśmy ją odnaleźć, poznać, porozmawiać. Zdziwi się pan zapewne, skąd znamy pańskie nazwisko i adres? Świat jest taki mały. Opowiadał nam znajomy w Jerozolimie, że czytał pański artykuł w "Kurku Mazurskim". Ambasada izraelska w Warszawie podała nam adres redakcji i tak po nitce do kłębka trafiliśmy do pana. Przyjechaliśmy do Polski, by zwiedzić Oświęcim w 60. rocznicę wyzwolenia obozu. Przy okazji chcemy zobaczyć miasto, w którym się urodziliśmy, a więc Szczytno...

- Niestety, muszę panów rozczarować - powiedziałem - przyjechaliście panowie o kilka lat za późno. Ona już nie żyje, nie doczekała się też męża, na którego tak długo i cierpliwie czekała.

Zaległa cisza. Po chwili moi goście wstali i poprosili, by pokazać im miasto. Znaleźliśmy miejsce, gdzie stała spalona przez hitlerowców synagoga, hotel Berliner Hof, a nawet gdzie stał dom i sklep z "łokciowymi" towarami. W końcu trafiliśmy na cmentarz. Jeden z moich gości odnalazł nagrobek swoich dziadków. Odmówił kadisz - modlitwę za zmarłych...

Zmrok już zapadał, gdy goście z Jerozolimy żegnali z żalem miasto swego dzieciństwa. Ta niezwykła wizyta zaowocowała lekcją historii.

Zbigniew Janczewski

2005.02.02