Zdarza się od czasu do czasu, że znajomi proszą mnie specjalnie o zajrzenie do jakiegoś lokalu i sprawdzenie, czy i co warto tam zjeść. Ostatnio trafiło mi się zamówienie dość oryginalne, bo od grupy wyjątkowo sympatycznych pań, które poszukują miłego lokalu, gdzie można nie tylko coś przekąsić, ale i potańczyć. A to już trudna sprawa. Tak się jakoś utarło, że albo jedno, albo drugie, na dodatek tańce oferuje się raczej małolatom. Panie, choć urocze i daj Panie każdemu jakie sprawne, wolą raczej towarzystwo już bardziej odrośnięte od smoczka. Ale trudno, Czytelnik wymaga więc powoli zaczynam przegląd, o którym napiszę za, mam nadzieję, parę tygodni, w każdym razie jeszcze przed karnawałem. Tym bardziej, że ostatnio znacznie więcej czasu muszę poświęcać na pracę (i zwiedzanie knajpek) poza Szczytnem.

Do tej pory przetestowałem dopiero jeden nasz lokal, nazwy z litości nie wymienię. Zabawa była przednia ze względu na prześwietne towarzystwo nie opuszczające parkietu ani na chwilę. Natomiast co do jakości podawanych dań to… Przekąska z nabitych na patyk kawałków wątróbki czy makaron marki wstążki do pieczystych to tylko nieliczne oryginalne pomysły tamtejszej kuchni. Długo moja noga już tam nie postanie, no, chyba że znów trafią się tak ogniste tańce. Ale nie o tym tak naprawdę chciałbym dziś parę słów napisać.

Otóż dobrą tradycją niektórych restauracji, a zdarzało się i barów, bywają dania na specjalne zamówienie. Takie, których nie ma w codziennej karcie lub może z karty, ale w wersji cokolwiek zmodyfikowanej. Mam tu pewne doświadczenia w gnębieniu restauracyjnych kuchni swoimi fanaberiami. Zaczęło się jeszcze wiele, wiele lat temu, w czasach studenckich, kiedy po, nie da się ukryć, wesoło spędzonej nocy spotkaliśmy się z przyjacielem w hotelowej restauracji na leczniczym śniadanku. A jak najstarsi Czytelnicy może jeszcze pamiętają w restauracjach w tych czasach najważniejszy nie był klient, ale przepis, receptura i gramatura. Szoku się spodziewałem, kiedy zamiast przydziałowej jajecznicy lub parówki z musztardą (tu niewiele się w śniadaniowym menu hotelowym zmieniło) mój przyjaciel – świeżo po lekturze pamiętników napoleońskiego kamerdynera – zażyczył sobie jajeczko po wiedeńsku! Z całym spokojem założyłem się z nim, że Pan Kelner spuści go razem z tym zamówieniem na drzewo, a tu niespodzianka. Nie dość, że wiedział co to jest, to jeszcze nawet nie mrugnął okiem. Dosłownie po kilku minutach stanęła na stoliku szklaneczka z właściwą zawartością i zestaw przypraw. Jako że przedmiot zakładu był też płynny spędziliśmy w tym lokalu jeszcze kilka uroczych godzin, co kelnerowi się zdecydowanie opłaciło.

Z moich już pomysłów chyba najciekawsze zamówienie dotyczyło też śniadania w znanym hotelu „Opole”. Byłem po kilkudziesięciu godzinach nieprzerwanej pracy, bez jedzenia, bo kilkunastu szklanek kawy nie liczę. Ledwo patrząc na oczy i wściekle głodny zasiadłem do stołu około dziesiątej rano, będąc święcie przekonany, że jest już późny wieczór. Chciałem szybko zjeść coś gorącego i paść do łóżka. Rzuciłem tylko okiem na kartę i zamówiłem – jak mi się wydawało - barszcz z kołdunami. Zdziwiłem się i z lekka prawie oburzyłem, gdy zdębiały cokolwiek kelner zapytał czy naprawdę sobie tego życzę. Głodny jak nieszczęście zapytałem czy może tenże dodatek do barszczu jest mrożony czy sami je robią? Kelner zapewnił, że co jak co, ale rolmopsy robią sami! Po prostu śpiąc już prawie i myśląc o kołdunach uparłem się na śledziowe rolmopsy, które wcześniej też widocznie zauważyłem w karcie. Było z tego naprawdę sporo śmiechu.

A co mają jajka po wiedeńsku do napoleońskiego kamerdynera? Otóż było to ulubione śniadanie małego cesarza, którego wielbił mój przyjaciel.

Wiesław Mądrzejowski