Sprzedali samochód, a niebawem - być może - w obce ręce pójdzie także dom. Wszystko po to, by wyleczyć niespełna 18-letniego syna. Przez piętnaście lat rodzina Piekarskich z Piasutna próbowała pomóc dziecku przy współudziale rodzimej medycyny, ale bezskutecznie. Nadzieję znaleźli za wschodnią granicą.

Nadzieja ze wschodu

Lekarze rozkładają ręce

Niepokojące objawy w rozwoju fizycznym Łukasza rodzice zauważyli gdy skończył trzy lata. Ortopedzi, których odwiedzali, coraz bardziej widoczne wady rozwojowe przypisywali budowie kośćca. Sześć lat później dodatkowe badania ujawniły, że winę ponoszą nie kości, lecz mięśnie, a dokładniej ich brak. U Łukasza stwierdzono dystrofię - postępujący, wrodzony zanik mięśni.

- Objeździliśmy chyba cały kraj. Próbowaliśmy korzystać i z medycyny tradycyjnej, i niekonwencjonalnej. Cała wieloletnia terapia sprowadzała się do ruchowej rehabilitacji i ziółek, nie przynosząc żadnych efektów - wspomina ojciec Łukasza, Wiesław Piekarski. Łukasz miał zanik mięśni barków i twarzy. Gdy kończył szkołę podstawową zaczął mieć problem z chodzeniem. Choroba sięgała głębiej i zbierała coraz większe żniwo.

Nadzieja z ekranu

Wiara w lepszą, zdrową przyszłość wstąpiła w rodzinę Piekarskich podczas oglądania telewizji. W "Ekspresie reporterów" usłyszeli o skutecznej metodzie leczenia dystrofii w Kijowie. U rodzimych medyków informacji na jej temat nie uzyskali.

- W internecie wyszukaliśmy adres TV i programu. Telefonicznie otrzymaliśmy informacje na temat kijowskiej kliniki i zadzwoniliśmy tam - wspominają rodzice. Na początek zażądano od nich całej historii choroby, wyników wszelkich badań i analiz. Później wyznaczono termin zabiegu, za który musieli zapłacić 15 tysięcy euro. - Mieliśmy trzy tygodnie na zgromadzenie pieniędzy.

Pomogły zakłady pracy obojga rodziców, przyznając bezzwrotne pożyczki, wsparli, z własnych kieszeni, współpracownicy. Piekarscy sprzedali samochód, pozbawili się wszystkich oszczędności i pojechali do Kijowa. Miejscowi lekarze odradzali.

- Nie słuchaliśmy, bo przez tyle lat sami nie potrafili nam pomóc. Uznaliśmy, że to ostatnia deska ratunku - twierdzą Piekarscy, wcześniej jednak zasięgając języka. Nie u lekarzy, lecz u chorych. Opierali się o relacje z prasy i bezpośrednie kontakty z osobami, które poddały się terapii.

- Znalazłem przez internet kontakt z trzema osobami, które chorują tak samo jak ja - mówi Łukasz. - A właściwie gorzej, bo już byli unieruchomieni na wózkach. Wszyscy byli w Kijowie i twierdzą, że już po pierwszym zabiegu czują się znacznie lepiej i mogą samodzielnie się poruszać.

Międzynarodowa terapia

W ukraińskiej klinice w tym samym czasie, co Łukasz, przebywało też dwóch Niemców i jeden Amerykanin. Wszyscy z tym samym problemem i tymi samymi nadziejami.

Wcześniej był 5-letni Pakistańczyk, z kijowskiej metody skorzystało też sporo Polaków, choć - jak mówią Piekarscy - polska medycyna odradza ten kierunek leczenia.

- Terapia polega na zaaplikowaniu choremu odpowiednio wypreparowanych komórek embrionalnych, pochodzących z abortowanych płodów. U nas aborcja jest zakazana więc być może dlatego tę metodę się odrzuca - twierdzi Wiesław Piekarski. - Leczenie za pomocą wstrzykiwania zdrowych komórek stosowali też Amerykanie. Pobierali je od ojca dziecka. Zarzucono tę metodę, bowiem zbyt częste były przypadki odrzucenia przeszczepów, co kończyło się śmiercią pacjenta.

Twórca metody profesor Aleksander Smikodub zapewnił Piekarskich, że jego metoda nie tylko zatrzymuje proces chorobowy, ale go odwraca. Wstrzyknięte komórki stanowią budulec, za pomocą którego, przynajmniej częściowo odradzają się utracone mięśnie.

- Klinika Terapii Komórkowej, bo tak się ten szpital nazywa, ma wszelkie możliwe certyfikaty i atesty, więc nie może to być żadna "lewa" metoda, jak chcieli nam wmówić polscy neurolodzy - mówi Wiesław Piekarski.

Do ostatniego grosza

Piekarscy zdają sobie sprawę z tego, że dla pełnej skuteczności zabieg w Kijowie trzeba będzie powtórzyć jeszcze co najmniej dwukrotnie. Co miesiąc muszą sporządzać raporty o stanie zdrowia syna, o zmianach, jakie następują. W klinice będą one na bieżąco analizowane i na ich podstawie ustalony zostanie termin kolejnego zabiegu. Piekarscy przewidują, że nastąpi to za rok. Drugi zabieg jest nieco tańszy (10 tys. euro), ale cały proces leczenia może łącznie zamknąć się niebotyczną kwotą 60 tys. euro.

- Planujemy sprzedać dom. Najprawdopodobniej nie będziemy mieli innego wyjścia - mówią rodzice Łukasza. Zostanie im jeszcze jeden samochód, ale tego pozbyć się nie mogą, bowiem stanowi narzędzie pracy pana Wiesława. Starają się o częściową przynajmniej refundację z rezerwy ministerstwa zdrowia, które dysponuje pewną pulą środków na finansowanie leczenia za granicą.

Nie wiedzą jednak, czy ta próba się powiedzie i - tak naprawdę - nie za bardzo na to liczą.

Wrócić do normalności

- Na pewno jest inaczej niż było - mówi Łukasz tydzień po pobycie w Kijowie. - Jestem rozluźniony, czuję się lepiej. Zgodnie z zapewnieniem profesora, za miesiąc, najdalej dwa powinna nastąpić wyraźna poprawa.

Ma nadzieję, że od września będzie mógł wrócić do szkoły. Przerwał naukę w drugiej klasie szkoły średniej ze względu na długotrwały pobyt w podolsztyńskim szpitalu.

Po co tam był - nie wie, bo oprócz "zawalenia" roku w liceum ekonomicznym nic mu on nie dał. Problemy z nauką występowały też i z innych przyczyn. Na przykład "od zawsze" miał zwolnienie z w-f, co respektowano. Nie mógł też odpowiadać przy tablicy i pisać na niej, ma bowiem problem z utrzymaniem rąk uniesionych do góry. Tego jednak niektórzy nauczyciele - jak wspomina - nie tolerowali i rodziły się różne kłopoty.

Chce skończyć szkołę, później studiować informatykę. Po powrocie z Kijowa jest pełen optymizmu, podobnie jak jego rodzice.

- Nie rozumiem dlaczego o tym, że istnieje taki sposób i taka klinika chorzy na dystrofię, a wcale nie jest ich tak mało, dowiadują się z "pokątnych" źródeł. Przecież gdybyśmy akurat pewnego wtorku nie oglądali telewizji, nawet nie wiedzielibyśmy, że możemy synowi pomóc - mówi rozgoryczony Wiesław Piekarski. - Lekarze mogą sobie w tę terapię nie wierzyć, ale niech przynajmniej dadzą szansę podjęcia decyzji osobom, których to bezpośrednio dotyka.

Halina Bielawska

2003.04.01