Od karnawału do postu

Sylwestra i Nowy Rok mamy już za sobą. Pozostały tylko resztki świątecznego „szampanika”, jak to zwyczajowo nazywamy musujące wino, obowiązkowo wypijane przy tej okazji. Z prawdziwym szampanem ma owo niewiele wspólnego, ponieważ szampan jest to musujące wino pochodzące z regionu francuskiej Szampanii. Ale i tak pienisty napój zawsze smakuje świątecznie. Co prawda, jeśli chodzi o mnie, to miewam problem z zakupem stosownej butelki noworocznego napoju. Otóż piję każdy jego gatunek pod warunkiem, że wino jest wytrawne, albo też wytrawne pół. Tymczasem świąteczna, sklepowa podaż, to „szampaniki” półsłodkie lub wręcz słodkie. Dla mnie – okropność.

Ale właściwie, to chciałem napisać o czymś innym. Mianowicie kontynuować temat pozostałej resztki wina. Bo niby co z nią zrobić? Zakorkowana – wystrzeli. Otwarta – wywietrzeje. Wylać – szkoda. Jest jednak pewien sposób przechowania otwartego wina w lodówce. Otóż wkłada się w szyjkę butelki łyżeczkę od herbaty, rączką w dół. Tak aby wisiała w butelce, zaczepiona o jej wylot swoją szerszą częścią. I wówczas, o dziwo, gaz nie ucieka! Nauczył mnie tego niezapomniany rysownik i gawędziarz Szymon Kobyliński. Ale na pytanie dlaczego tak się dzieje, potrafił tylko odpowiedzieć, że sprawa jest trudna, bo choć sposób ten znają wszyscy i praktykują od niepamiętnych czasów, to nawet najtęższe naukowe głowy nie potrafią zjawiska wytłumaczyć.

Przed tygodniem wspominałem różne imprezy sylwestrowe. Chciałbym dzisiaj nawiązać do tamtego felietonu i przypomnieć miejsca, w których zdarzało mi się takie imprezy prowadzić w sensie artystyczno – konferansjerskim. Były to, oczywiście, restauracje i kluby. Najciekawszym z nich jest zapewne staromiejski „Świętoszek”. Restauracja – klub. W Warszawie.

Zatem kilka słów o niezrównanym Świętoszku.

Piwniczny lokal przy ulicy Jezuickiej, tuż obok Rynku, istnieje od kilkudziesięciu lat. Niegdyś funkcjonował jako Klub Związków Zawodowych Pracowników Kultury i Sztuki. Wówczas szefował mu znakomity aktor Mariusz Dmochowski. Z czasem klub przerodził się w luksusową restaurację. Słynną, bo też kto tam nie bywał, lub nie bywa! Jadła tam obiad królowa Hiszpanii – Zofia. Także Sarah Ferguson – księżna Yorku. Z polityków polskich znają dobrze restaurację i Lech Wałęsa, i Wojciech Jaruzelski. Także Tadeusz Mazowiecki, Marian Krzaklewski i Andrzej Olechowski. Do stałych klientów należą wielcy aktorzy jak Janusz Gajos, Daniel Olbrychski, czy Marek Kondrat, ale nastrojowy lokal odwiedzili także Robert de Niro i Roman Polański. Ja miałem przyjemność prowadzić tam wieczór sylwestrowy w noc z roku 1999 na 2000, a towarzyszył mi znakomity dziennikarz Marek Przybylik. Spośród gości szczególnie przypadł mi do serca pan Andrzej Bober, znany z telewizyjnego programu „Listy o gospodarce”. Świetny facet!

Zakończmy temat karnawałowy i ustatkujmy się. Na orzeźwienie proponuję kilka słów o poście. O wstrzemięźliwości w wydaniu egzotycznym, bowiem napisać chcę o wielkim poście mahometan, trwającym miesiąc, a nazywanym Ramadan. Przed laty cały ten święty okres spędziłem w stolicy arabskiego Maroka, w Rabacie.

Tamtejszy post trwa tylko w dzień. Pobożny mahometanin powstrzymuje się wówczas od jedzenia i picia. Także od palenia, a nawet – w miarę możliwości – połykania śliny. Ale tylko do chwili zapadnięcia zmroku. W nocy rozpoczyna się biesiadowanie. Moment rozpoczęcia nocnego obżarstwa obwieszcza wystrzał armatni. A je się tradycyjne, świąteczne potrawy – baranią zupę z soczewicą, rodzaj wołowego gulaszu zapiekanego z kartoflami i niesamowicie słodkie, miodowe ciasteczka. Wszystko to pracowicie przygotowywane podczas postnego dnia. I tak dzień w dzień, noc w noc… – przez miesiąc.

W krajach arabskich, jak powszechnie wiadomo, religia zakazuje picia alkoholu. W ogóle, a nie tylko w poście. No, ale wielkie sklepy, zwłaszcza francuskiej sieci „Casino”, mają przecież otwarte stoiska alkoholowe. Odważyłem się któregoś z ramadanowych dni zrobić zakupy w jednym z tych stoisk. Kiedy jechałem z wózkiem pełnym wina przez halę sklepową, zauważyłem jak dwóch umundurowanych Arabów, prawdopodobnie oficerów armii, zdąża ku mnie. Trochę się przestraszyłem, ale widzę, że uśmiechają się, więc stanąłem i czekam. Panowie oficerowie podeszli, wpatrzeni w zawartość wózka. Pooglądali chwilę moje butelki, a potem spojrzeli na mnie smutno. I wtedy jeden z nich powiedział (po francusku) :

- Monsieur. Jakże my panu zazdrościmy.

Andrzej Symonowicz