Tydzień temu napisałem o Wiesławie Gołasie, jednym z najdowcipniejszych aktorów.
Pisałem z ogromnym smutkiem, że zmuszony jestem do użycia czasu przeszłego. Dzisiaj opowiem o innym charakterystycznym artyście teatru i kabaretu, nie mniej zabawnym niż starszy od niego o 10 lat mistrz Gołas. Mam na myśli Stefana Friedmanna. Tym razem użyję czasu teraźniejszego, bowiem Stefan żyje, a dwa tygodnie temu obchodził swoje osiemdziesiąte urodziny. Ponieważ od dłuższego czasu, my widzowie, nie mieliśmy okazji, za pośrednictwem telewizji, oglądać jego estradowych wyczynów, odnoszę wrażenie, że popadł on w niejakie zapomnienie. Szkoda. Pozwolę sobie zatem, z okazji jubileuszu, przypomnieć osobiście znanego mi artystę.
Jego artystyczny życiorys zaczyna się w roku 1956. Miał wówczas lat piętnaście i zaczynał naukę w warszawskim liceum im. Tadeusza Reytana, uważanego wówczas za najlepszą szkołę w Stolicy.